Ponieważ w Gruzji byliśmy już kilka razy i mamy ją praktycznie zjeżdżoną wzdłuż i w szerz, tegoroczne wejście na Kazbek z założenia miało być wisienką na torcie, jeżeli chodzi o podróżowanie po tym niesamowitym kraju. Chcieliśmy zrealizować to w już jesienią zeszłego roku, ale przewoźników lotniczych opętał szał windowania cen biletów. W szczycie były one porównywalne z przelotami na trasie Warszawa – Nowy Jork! W związku z tym, że nikt nie lubi jak go się jawnie naciąga, poczekaliśmy na promocję nowego połączenia Wrocław – Kutaisi, które zostało uruchomione wiosną tego roku i kupiliśmy bilety na pierwszą połowę czerwca w cenie zadowalającej chyba każdego.
Wyjazd nastawiony był przede wszystkim na zdobycie Kazbeku, więc tym razem trochę inaczej się przygotowaliśmy. Niezbędny był bagaż główny, do którego zapakowaliśmy całe mnóstwo rzeczy nieprzydatnych podczas poprzednich wyjazdów do Gruzji, czyli zimowe ciuchy, buty górskie, kuchenki, uprzęże, menażki, jedzenie, i co kto tam jeszcze potrzebował.
Tak jak już pisałem wcześniej, Gruzja zmienia się w tempie ekspresowym i nie jest to już kraj sprzed dobrych kilku lat. Kiedyś, żeby w miarę szybko dostać się z lotniska w Kutaisi do Tbilisi trzeba było nieźle pokombinować. Teraz zamawia się transfer lotniskowy przy zakupie biletu lotniczego, lub można go ogarnąć bezpośrednio po wylądowaniu. Przewoźnik to GeorgianBus, przejazd do Tbilisi trwa około czterech godzin z półgodzinnym postojem. W Tbilisi autokar zatrzymuje się przy Placu Puszkina, który sąsiaduje z Placem Wolności. Z tego też miejsca odjeżdża na lotnisko. Kilka lat temu trzeba było dotrzeć na lotnisko ostatnią marszrutką i tam zaliczaliśmy nocleg na ziemi w terminalu lub przed nim.
Około 200 metrów od Placu Puszkina znajduje się wejście do stacji metra Liberty Square i stamtąd najszybciej można dotrzeć do dworca Didube, skąd odjeżdżają marszrutki do Kazbegi.
Metro w Tbilisi składa się z dwóch linii. Przejazd kosztuje 0,5 lari i bilety można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej. Do tego wymagany jest zakup karty chipowej (cena 2 lari) do której dokupuje się dowolną ilość przejazdów. Jest to bezterminowa karta na okaziciela i można mieć jedną na kilka osób. Po prostu każdy musi się odbić na bramkach.
Dworzec Didube to połączenie dworca autobusowego oraz targowiska. Jest tam ciasno, tłoczono i głośno. Po wyjściu ze stacji zderzamy się z kilkoma kierowcami marszrutek oraz taksówkarzami. Każdy z nich oferuje podobną cenę, ale strasznie zawyżoną. Ponieważ wiemy, ile średnio kosztuje przejazd, nawet nie negocjujemy tylko idziemy dalej. Oczywiście kilku bardziej upartych Gruzinów rusza za nami, ale brak bariery językowej z naszej strony oraz stwierdzenie, że jesteśmy w Gruzji kolejny raz i pojedziemy za tyle a tyle kończy rozmowę. Znaleźliśmy busa, który jechał bezpośrednio do Kazbegi. Poczekaliśmy aż kierowca dozbiera sobie dwie brakujące mu do kompletu osoby i byliśmy na miejscu około godziny szybciej niż marszrutka, która jedzie trzy i pół godziny, ale po drodze ma przystanki.
Nocleg tradycyjnie załatwiliśmy z kierowcą 🙂 Powiedzieliśmy mu, żeby zawiózł nas do kogoś znajomego, kto dysponuje takimi miejscami lub prowadzi hostel. Jest to sprawdzone, działa i nigdy się na tym nie przewieźliśmy. W Gruzji oczywiście, bo w Armenii daliśmy się zrobić jak małe dzieci i zapłaciliśmy za półgwiazdkowe domki jak za drogi hotel. Ale to inna historia o której już pisałem przy okazji wyjazdu do Gruzji i Armenii w 2014 roku. Hostelu w Kazbegi nie znalazłem w internecie, więc jakby ktoś chciał tam trafić, to znajduje się na ulicy Waja Psiavela za miejscem postoju marszrutek. Pokoje są czyste, jest cicho, ceny są bardzo rozsądne i do tego można zamówić naprawdę syte śniadanie. Spaliśmy tam dwie noce – przed wyjściem w góry i po powrocie.
Ponieważ część z nas próbowała dawno, dawno temu wejścia na Elbrus na własną rękę i nie zakończyło się to powodzeniem, postanowiliśmy skorzystać z oferty jednego z biur organizujących wejścia na Kazbek. Celowo nie będę tutaj wymieniał nazwy biura, ponieważ jak poniżej przeczytacie część rzeczy nam się podobała, a część nie i mamy kilka własnych uwag oraz spostrzeżeń. Ponieważ relacja jest jednostronna i subiektywna (bo jednostronna), nie mam zamiaru toczyć później publicznych dyskusji na temat kto ma rację, a kto nie. Nie mam też zamiaru nikogo dyskredytować, więc nie będzie tutaj żadnych podtekstów wskazujących na konkretne osoby lub podmioty.
Do wyjazdu przygotowaliśmy się zgodnie z zaleceniami jakie otrzymaliśmy wcześniej. Nie zabieraliśmy całego sprzętu, ponieważ mieliśmy w planach jeszcze coś innego, a przemieszczanie się z pięcioma dużymi plecakami w marszrutkach lub innych środkach transportu do przyjemnych nie należy. Wystarczyły nam dwa bagaże główne na pięć osób.
Po dobraniu sprzętu okazało się, że buty które mieliśmy nie są wystarczające do wejścia na szczyt. Uważamy, że w tym przypadku zostaliśmy naciągnięci na wypożyczenie innych butów, które niestety jakościowo nie odbiegały od tych które mieliśmy. Większość pożyczonych butów po prostu przemokła. Nie oczekiwaliśmy obuwia prosto ze sklepu, ale nie widzieliśmy na nich też śladów porządnej konserwacji. Swoje buty z Łukaszem przetestowaliśmy w zimowych warunkach na Islandii oraz podczas wejścia zimą na Etnę i ani nie przemokły, ani nie odmroziliśmy sobie w nich palców. Tym bardziej, że są one przystosowane do raków, a raków używa się w określonych warunkach, które do łatwych nie należą, bo po to ten sprzęt jest.
Z Kazbegi wyruszyliśmy około południa. Najpierw busem pod kościół Cminda Sameba gdzie zaczyna się szklak, a stamtąd już pieszo. I trochę się zdziwiliśmy, że mamy aż tak ciężkie plecaki. Średnio ważyły po +30 kilogramów. Oczywiście wszystkie zbędne przeczy zostały. Oprócz lustrzanki, która ma swoją masę 😀 Dlatego też zdecydowałem się wziąć tylko jeden obiektyw. Na drugi po pierwsze nie było miejsca, a po drugie do dodatkowe półtora kilograma.
O ile podczas wyjścia było bardzo ciepło, to kilkaset metrów wyżej odczuwalny był spadek temperatury. Do tego padający co jakiś czas deszcz i zrobiło się błotniście i ślisko. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się przy rzece na wysokości około 3000 metrów. Namioty rozbijaliśmy w padającym deszczu, więc zanim się ogarnęliśmy, to co mieliśmy na sobie było przemoczone. Do tego namioty trzeba było obkopać i zrobić odprowadzenia wody, żeby nie gromadziła się pod nimi. Gdyby nie pomoc przewodnika, który naprawdę przyłożył, że do tego, żeby nam pomóc, to śmiem twierdzić, że rano pływalibyśmy w małych basenach.
W nocy zaczęło ostro wiać i okazało się, że zarówno namiot jak i śpiwór nie stanowią zbyt dużej bariery dla wiatru. Konieczne było przemeblowanie w namiocie i ułożenie bariery z plecaków od strony, od której wiało. Pomogło i tym razem i podczas kolejnych nocy. Rano obudziło nas słońce i przepiękna pogoda. W sam raz na ogarnięcie „jedynki” i „dwójki” w plenerze 😀 Nic strasznego, przerabiane wiele razy w różnych okolicznościach przyrody, z tym, że odczuwalna była już wysokość i po zakończonej misji mogła się przydarzyć zadyszka 😉
Po wysuszeniu i spakowaniu sprzętu czekał nas kolejny odcinek drogi do stacji meteo. Trasa w większości przebiegała przez śnieg, ale nie była jakaś specjalnie uciążliwa. Można powiedzieć, że szło się całkiem fajnie, tym bardziej, że nie było stromych podejść.
Przed stacją były rozbite trzy lub cztery namioty, więc na spokojnie znaleźliśmy sobie miejsce na nasze. Tutaj już przygotowaliśmy się lepiej. Dół namiotów obłożyliśmy małymi kamykami i zaczęliśmy gotować wodę, ponieważ o ile wodę z rzeki położonej poniżej dało się pić, to woda z lodowca nie jest zdatna do picia. I jest to opinia miejscowych, więc nie chcąc biegać co chwilę to toalety stosowaliśmy się do tych zleceń. I dłuższa część dnia, to było siedzenie przy kuchence. Pogoda zmieniała się oczywiście dziesięć razy na godzinę. Raz padał śnieg, a raz waliło słońce. Nauczeni brakiem okularów na Etnie, tym razem nie rozstawaliśmy się z nimi ani na chwilę. Na tej wysokości słońce jest tak ostre, że nie da się bez okularów przeciwsłonecznych funkcjonować. Do tego oczywiście filtr przeciwsłoneczny „pięćdziesiątka”, żeby nie spiec się jak Indianin.
Po przyjściu do stacji meteo trzeba się zarejestrować i wnieść opłatę za robicie namiotu. Toaleta znajduje się kilkadziesiąt metrów obok stacji i jest położona kilka metrów niżej, więc w drodze powrotnej zdecydowanie odczuwalna jest wysokość, czyli 3650 metrów. Podczas pierwszych kilku spacerów musieliśmy robić „przystanki bezpieczeństwa”, żeby złapać oddech! Co do toalety, to hmm… kto był ten wie, to jest przeżycie, szczególnie gdy robi się ciepło. Nie da się oddychać! Ciekawy doświadczeniem też jest nocny spacer w śniegu z czołówką na głowie.
Właśnie podczas takich pierwszych wyjść z namiotu, gdzie trzeba się było ubrać żeby nie zmarznąć, pojawiły się pierwsze pytania w stylu „co my tu k… robimy?” Albo siedzieliśmy w kuchni w stacji i gotowaliśmy wodę, albo próbowaliśmy spać w namiotach. Tutaj uwaga co do namiotów. Jeżeli producent pisze, że jest on trzyosobowy to na 200% NIE JEST TRZYOSOBOWY! Nie ma opcji, żeby zmieściło się w nim trzech facetów z całym sprzętem. A na pewno nie ma już mowy o spaniu, szczególnie, gdy ktoś urozmaica czas na przykład donośnym chrapaniem. Na takich wysokościach ciężko się też zasypia ponieważ każde obrócenie się w śpiworze powoduje zadyszkę.
Trzeci dzień przeznaczony był na wejście aklimatyzacyjne i przekroczenie 4000 metrów. Ponieważ byliśmy wypoczęci i jeszcze pełni sił, a także doczytaliśmy, że 4000 metrów to trochę mało jak na aklimatyzację, skonsultowaliśmy się obydwoma przewodnikami, zarówno z tym którym przyszyliśmy do stacji, jak i z tym, który w kolejny dzień miał nas prowadzić na szczyt. Otrzymaliśmy odpowiedź, że wystarczy, aczkolwiek jak się później okazało, mógł to być jeden z czynników, poprzez który musieliśmy zawrócić podczas podejścia.
Do południa zaliczyliśmy trekking do kapliczki i później jeszcze przekroczyliśmy 4000 metrów. Na tej wysokości przebywaliśmy coś koło pół godziny, więc trudno to nazwać aklimatyzacją. Po południu mieliśmy instruktaż i ćwiczenia w poruszaniu się z liną oraz sytuacje awaryjne, które mogą się wydarzyć podczas poruszania się w rakach po lodzie lub zlodowaciałym śniegu. Zmęczyliśmy się, ale było ciekawie. Fajna zabawa, ale fajnie też jakby zawsze była zabawą. Są to jednak procedury i zachowania mogące uratować życie, jeżeli doszłoby do jakiegoś wypadku.
Tego dnia położyliśmy się wcześnie spać, ponieważ o pierwszej nad ranem czekała nas pobudka i wyjście na szczyt Kazbeku. Kolejna noc w namiocie to była kolejna noc męczarni. Wiercenie się, spoglądanie na zegarek, nie da się spać na siłę. No dobra, pobudka punktualnie o pierwszej jak ustaliliśmy i jak wstawałem pierwsza niespodzianka – nie miewam takich problemów, jednak po wyjściu ze śpiwora poczułem, że leci mi z nosa krew. Powycierałem w koszulkę i tyle, zapomniałem o sprawie.
O drugiej byliśmy już spakowani i wyruszyliśmy na szlak. Przed nami wyszły jeszcze dwie lub trzy grupy, widzieliśmy przed nami światła ich latarek czołowych. Do wysokości około 4100 metrów szliśmy jednostajnym tempem. Zadyszka co prawda była, ale to bardziej motywowało niż przeszkadzało. Człowiek wiedział, że żyje i że ma płuca oraz serce!
Na wysokości około 4100 metrów zrównaliśmy się z dwoma grupami, które szły nadrabiając trochę drogi Przed sami pojawiło się dosyć strome podejście i na tym podejściu nie wiedząc czemu nasz prowadzący postanowił ich wyprzedzić. Wyglądało to trochę jak wyprzedanie się dwóch ciężarówek na autostradzie, gdzie jedna porusza się z prędkością 100 a druga 101 kilometrów na godzinę.
To dało nam naprawdę w kość. Nie dość, że podejście było szarpane i co chwilę się zatrzymywaliśmy, to jeszcze chwilami tempo było olimpijskie. W sumie nic to nie dało, bo weszliśmy wszyscy w tym samym czasie. Tutaj zaczynał się już lód, więc ubraliśmy raki i zrobiliśmy krótką przerwę. Podczas picia herbaty poczułem się, jakbym odpływał i tak jakby to wszystko mi się śniło. Po chwili wszystko wróciło do normy, jednak czułem, że coś jest nie tak, ale się nie jeszcze głośno nie odzywałem.
Po przewie kontynuowaliśmy podejście. Pogoda była naprawdę idealna. Nie wiało, nie było chmur, według przewodnika taka pogoda zdarza się rzadko i jest idealna do wejścia. Niestety na wysokości około 4400 metrów zaczęła mnie boleć głowa. I nie był to ból typu kac, tylko uczucie ściskania czaszki powyżej uszu. Ponieważ z każdym metrem było coraz gorzej powiedziałem STOP i tyle. Po krótkiej przerwie spróbowaliśmy jeszcze podejść wyżej, ale było tylko gorzej. Nie było możliwości, żebym wrócił sam, więc przewodnik skontaktował się z pozostałymi grupami, jednak u nich wszystko było w porządku. Tym sposobem zawróciliśmy z wysokości 4495 metrów i wróciliśmy do stacji meteo. Podczas zejścia czułem się w miarę dobrze, więc postanowiliśmy, że spakujemy bagaże i schodzimy od razu do Kazbegi. Było to o tyle motywujące, że czekało nam na nas łóżko, prysznic i inne jedzenie niż liofilizaty.
Ponieważ choroby wysokościowej nabawiłem się tylko ja, pozostała część ekipy delikatnie rzecz ujmując nie była zbyt zadowolona, że musi wracać, jednak od początku założenie było takie, że jeżeli komukolwiek coś będzie, to wracamy. W każdym razie na czterech wchodzących, połowa, czyli ja i Łukasz doszliśmy do wniosku, że to nasza ostatnia wizyta w tak wysokich górach. Jest to byt męczące, traci się zbyt wiele czasu na „nicnierobieniu” co w połączeniu z surowymi warunkami bytowymi jest mocno irytujące. To po prostu trzeba lubić, a po tym już wiemy, że nie mamy w tym żadnej zabawy. Tak więc góry OK, ale nie takie! Tym bardziej, że to jeszcze nie koniec moich przygód z chorobą wysokościową, bo półtora dnia przeleżałem w domu nie mając sił na nic, a po powrocie do Polski wylądowałem w szpitalu, bo byłem tak osłabiony, że nie mogłem podnieść ręki. Zrobili mi wszystkie badania i okazało się, że patrząc na wyniki jestem całkowicie zdrowy! Pomógł tlen i dwie kroplówki.
Przygotowując się do tego wyjazdu przyjęliśmy założenie, że ponieważ czeka nas dosyć poważny wysiłek fizyczny, to mocno ograniczamy się z alkoholem. I być może to był błąd. Trzeba było jak to za każdym razem w Gruzji napić się porządnego domowego wina i czaczy, a dopiero później podejmować wyzwania!
Po zejściu do Kazbegi i zdaniu sprzętu poszliśmy do zaprzyjaźnionego już baru na gruzińskie jedzenie. A jak smakowało po kilku dniach jedzenia batoników i suchych racji żywnościowych! Z kolacji zrobiła się grubsza impreza zakończona tańcami i nowymi znajomościami. Tutaj pozdrowienia dla ekipy z kamperów „kaczki” i VW!






Ostatnie dwa dni spędziliśmy w Tbilisi. W marszrutce z Kazbegi zarezerwowaliśmy dwa noclegi w centrum. Specjalnie nie wybieraliśmy, a trafiliśmy na trzypokojowe mieszkanie mieszczące się przy Placu Wolności, dwie minuty spacerem od miejsca, gdzie odjeżdża autobus na lotnisko. Mieszkanie jak na warunki wschodnie to był naprawdę luksus. Dwie wielkie sypialnie, salon, dwie łazienki, w każdym pokoju klimatyzacja. Co ważne i dziwne – czysta klatka schodowa, co w krajach postsowieckich nie jest rzeczą często spotykaną.
A co nas nie zawiodło? Oczywiście WINDA!!! O standardzie i budowie takim jakie opisywałem w relacji z Kijowa i Czarnobyla, czyli strach się bać, a na pewno nie można tracić czujności. Miałem okazję zostać solidnie przyciśnięty drzwiami podczas wchodzenia, ponieważ jeden nas nie wiedział, że nie wciska się ŻADNEGO przycisku podczas, gdy drzwi są otwarte 😀
Dwa dni w Tbilisi zleciały bardzo szybko. Był to odpoczynek i całkowity luz, bez biegania, z częstymi przystankami na przekąski i tak dalej. To znaczy reszta ekipy, bo ja niestety opiekowałem się łóżkiem… W ostatni dzień po południu w miarę się pozbierałem i wszyscy poszliśmy na nocny spacer. Ponieważ był to piątek i rozpoczynał się weekend, miasto też się zmienia. Jest bardziej rozświetlone, kolorowe i głośne. A jeszcze lepiej wygląda, jak patrzy się na nie całkowicie z góry!
Nad ranem pobudka, przejazd na lotnisko i powrót do Polski. Bez przeszkód i komplikacji, a moje kłopoty zaczęły się dopiero w niedzielę, być może po przelocie samolotem dołożyłem jeszcze „do pieca”. Tego nie wie nikt, ale przeszło i jest ok.
W każdym razie wnioski są takie, że wysokie góry trzeba lubić, a my się jakoś nie polubiliśmy i nie mam zamiaru tej znajomości kontynuować. Z resztą nie tylko ja! Pozostaniemy przy czymś bardziej przyziemnym, to też jest fajne. Poza tym nie trzeba organiczać lub rezygnować z rzeczy, które są ujęte w statucie „badcholesterolowców” 😀
Wątroba musi pracować na podwyższonych obrotach i już!