2018 Włochy

Wakacyjny rodzinny wyjazd zaczęliśmy tradycyjnie już planować na początku roku. Ponieważ w poprzednio byliśmy większą grupą w Chorwacji i naprawdę było fajnie, postanowiliśmy to powtórzyć. Niestety już w styczniu okazało się, że większość interesujących nas miejsc jest zarezerwowanych, a ceny wynajmu wzrosły średnio o 30%. Z tego co wyczytałem, spowodowane to było rekordową ilością turystów z Polski i założeniami, że w roku 2018 ta tendencja dalej będzie rosnąca. Ponieważ polskie morze odpadło z urzędu (nie będę brał udziału w loterii typu „czy dzisiaj nie będzie padać?” i „kto wchodzi dzisiaj z ogrami do wody?”), padło na Włochy. Skorzystaliśmy z oferty czeskiego biura podróży, które oferowało apartamenty do wynajęcia. Jak się później okazało, rozwiązanie o tyle fajne, że w pobliżu praktycznie nie było słychać polskiego języka, a na parkingach przeważnie włoskie i czeskie tablice rejestracyjne. Jak odpoczywać, to odpoczywać!

Trasa z Polski nie była specjalnie uciążliwa. Około 1100 kilometrów, w czego większość pokonuje się autostradami. Ostatnie 80 kilometrów, to drogi lokalne częściowo remontowane, ale bez większych korków i utrudnień.

Miejscowość, w której miło i przyjemnie spędziliśmy dwa tygodnie, to Rosolina Mare znajdująca się niedaleko Wenecji. Jest to co prawda kurort typu Mielno, nastawiony typowo na turystów, ale nie słychać w tle Zenka, Sławomira i jeszcze paru innych „gwiazd” polskiej sceny muzycznej. Ciaśniej i gęściej robi się w weekendy, ponieważ jest to popularne miejsce dla Włochów. Wtedy praktycznie do rana na plaży odbywają się dyskoteki, a w centrum imprezy tematyczne z koncertami, pochodami, platformami i różnymi innymi atrakcjami mającymi jedną wspólną cechę – są okrutnie głośne i niesie się to wszystko naprawdę daleko. Trafiliśmy akurat na tematy amerykańskie, czyli muzyka country, klasyczne samochody, motocykle. Dla mnie to takie przypomnienie zeszłorocznego wyjazdu do USA i od razu zacząłem myśleć, kiedy tam wracamy. Plan jest, ale o planach to „kiedyśtam” w ramach wolnych chwil 😉

Mieszkaliśmy na szczęście kilka minut od centrum. Plusem było to, że można się było wyspać. Minusem natomiast odległość od plaży wynosząca około kilometra. Niby nic, ale codziennie trzeba było targać w dwie strony z niezbędnymi rzeczami typu dmuchany materac, piłki, paletki, które i tak później leżały nie używane na piasku.


Plaże we Włoszech dzielą się na płatne i publiczne. Płatne oddzielone są płotkami, są zadbane, sprzątane, znajduje się na nich pełna infrastruktura (WC, prysznice, przebieralnie, bary). Natomiast publiczne wyglądają jak wysypiska śmieci. Normanie dramat!


Plaże w regionie, w którym byliśmy jest to, że są piaszczyste, bardzo szerokie, a morze jest płytkie, bardzo ciepłe i praktycznie nie ma fal. Warunki idealne dla dzieci.
Odległość od plaży rekompensował natomiast basen znajdujący się bezpośrednio przy naszych apartamentach. Basen był codziennie czyszczony, cały czas na miejscu był ratownik, który przede wszystkim pilnował, żeby na głowie mieć czepek. Bo czepek był OBOWIĄZKOWY! Nawet dla łysych 😀


Nie da się dwa tygodnie wysiedzieć na miejscu (podobno się da, ale po co?), więc staraliśmy się pozwiedzać najbliższą okolicę.


Około 20 kilometrów od Rosolina Mare położona jest miejscowość Chioggia. Miasto nazywane jest Małą Wenecją ponieważ historyczna cześć położona jest na wyspie poprzedzielanej kanałami. W tej części znajduje się między innymi katedra, zabytkowa dzwonnica, ratusz oraz port, z którego można popłynąć na krótki rejs. Miasteczko naprawdę ciche, spokojne, bez tłumów turystów. Oprócz zabytkowej części Chioggia ma też część typowo turystyczną – Sottomarinę z plażami, hotelami, luksusowymi apartamentami i jachtami. Tam nie dotarliśmy, ponieważ jak to kiedyś powiedział jeden z badcholesterolowców: „…tam nie ma po co, plażę już widziałem, jakiś hotel też” 😀

W samym centrum Chioggi bywaliśmy częściej, ale wyłącznie pod kątem zaopatrzenia. Była to najbliższa większa miejscowość ze sklepami i tutaj też robiliśmy większe zakupy.


Obowiązkowym punktem, który musieliśmy zobaczyć była Wenecja oddalona od Rosolina Mare około 70 kilometrów. Nie chciało się nam jechać samochodami, więc popłynęliśmy na całodniową wycieczkę z Chioggi. Miała to być atrakcja dla dzieci, których była piątka, a średnia wieku to około 7 lat. Statek wypłynął o 9 rano i po około dwóch godzinach dotarliśmy do Murano – kilku wysp połączonych kanałami i słynących z wyrobu szkła artystycznego. Na miejscu obowiązkowa wizyta w hucie szkła – to warto zobaczyć, szczególnie sam proces wyrobu produktów. Koń widoczny na poniższym zdjęciu został wykonany przy nas przez mężczyznę widocznego na drugim planie. Zajęło mu to kilka minut, wydawałoby się nieszczególnie ciężkiej pracy, jednak żeby dojść do takiego poziomu, są to długie, długie lata praktyki.


Z Murano do Wenecji to już tylko kilka minut. Wysiedliśmy na głównym terminalu promowym i już wiedziałem, że nie będzie dobrze. Kiedyś napisałem, że wydawało mi się, że w miejscu w którym akurat byliśmy, znajduje się większość Azjatów żyjących na świecie. Pomyliłem się.

ONI WSZYSCY BYLI TUTAJ! A JAK ONI WSZYSCY SĄ TUTAJ, TO JA SIĘ PYTAM, KTO W TYM CZASIE OBSŁUGUJE ALIEXPRESS???

Dziki tłum, żar lejący się z nieba i do tego marudzące „pociechy” – że gorąco, nudno i po co tu przyjechaliśmy? Sama radość zwiedzania! W zasadzie nigdzie nie wchodziliśmy, bo na przykład do Bazyliki św. Marka trzeba było odstać w kolejce około półtorej godziny. Zrobiliśmy rundę pomiędzy kanałami z obowiązkową przerwą na pizzę i z utęsknieniem czekaliśmy w podwórku, gdzie było trochę cienia, na statek powrotny. Spotkaliśmy też znajomych, którzy przyjechali do Wenecji na kilka dni. Już w Polsce powiedzieli nam, że ten dzień to było jakieś apogeum jeżeli chodzi o zwiedzających. Dwa dni później w centrum był już duży luz i nie było kolejek. No cóż. Nie zawsze da się trafić. Podsumowując – dzieciaki zapamiętały, że nie było żadnych aut, był JAKIŚ kościół, a najlepszą atrakcją było samo płynięcie statkiem z możliwością dotknięcia koła sterowego. Zmęczenie materiału musiało być znaczne, bo żaden z nich nawet nie zainteresował się gondolami. Może i dobrze, bo ceny rejsów są ciut zaporowe. 


Jeżeli chodzi o Wenecję, to na chwilę obecną wiem, że kiedyś chciałbym tam wrócić, ale wyłącznie w opcji +18 z nastawieniem, żeby doczytać przed wyjazdem przewodnik i trochę historii. Na plus zaskoczyło mnie to, że nie śmierdzi z kanałów pomimo upału. Wszędzie o tym piszą i każdy o tym mówi, ale być może miasto sobie jakoś z tym problemem poradziło. A może po prosu trafiliśmy, że akurat nie śmierdziało? 😉
Na zakończenie dwa zdjęcia z Wenecji – 2017 i 2018 rok. Która Wenecja ładniejsza? Bo na chwilę obecną dla mnie ta z roku 2017!

 

 


error: Nie kopiuj!!!