2014 Gruzja i Armenia

     Wyjazd do Gruzji i Armenii został z grubsza zaplanowany, w sensie takim, że najpierw jedziemy do Armenii, wchodzimy na tą górę co tam jest, potem jedziemy nad jezioro, gdzie występuje ENDEMICZNY gatunek pstrąga… a później się zobaczy. Specjalnie podkreśliłem ENDEMICZNY, ponieważ to wynalazł Szpulu w jednym z przewodników, a termin ENDEMICZNY kojarzy mi się z terminem TRZECIORZĘDOWY, który to opisany jest w wyjeździe z roku 2013. Tradycyjnym miejscem zbiórki był port lotniczy Katowice. Niestety na miejscu okazało się, że Mazur z lotniska musiał wracać do domu (sprawy rodzinne, na szczęście wszystko dobrze się skończyło), ale… zostawił kolegę mówiąc „cześć, to jest Tulu i leci z wami”. No tak, okazja się zawsze znajdzie, więc zaczęliśmy się zapoznawać już na strefie wolnocłowej. No i się zapoznaliśmy 😀 Biedny Tulu jeszcze nie wiedział, że jego sądny dzień zbliża się trzecią prędkością kosmiczną… ale o tym ciut niżej.

     Terminal lotniczy w Kutaisi w 2014 roku był już wybudowany do końca i pojawiły się pierwsze oznaki cywilizacji, czyli stoiska biur podróży i lokalnych przewoźników. Z lotniska pojechaliśmy na dworzec marszrutek koło McDonalda (pisałem już o tym), a stamtąd marszrutką to Tbilisi
. IMGP7851     Tam trochę pokręciliśmy się po targowiskach, kupiliśmy bilety na pociąg nocny do Erywania (Armenia) i zostawiliśmy bagaże w przechowalni. Przechowalnia bagażu… tak, to też jest coś o czym warto wspomnieć. W zasadzie był to barak z półkami (chyba jakiś stary kontener), w którym siedziało dwóch miłych panów wyglądających na sponiewieranych życiem i zdecydowanie nie wzbudzających zaufania. W Polsce nie ma opcji, żeby w takich warunkach zostawić bagaż, ponieważ na 100% coś by z niego zniknęło. A tam? Zostawiliśmy i już. Chyba nawet dostaliśmy jakieś pokwitowanie. Ponieważ do odjazdu pociągu mieliśmy cały dobre kilka godzin (10-11?), ruszyliśmy na zwiady. IMGP7869 Pierwszy spacer był „na czuja”, czyli szliśmy przed siebie patrząc, gdzie można wypić jakieś piwo 😀 I akurat szlak piwny był szlakiem trafionym, chociaż w przewodnikach nic na ten temat nie ma. Ale za to jest o ENDEMICZNYM i TRZECIORZĘDOWYM!!! Wiem, czepiam się 😀

IMGP7906
IMGP7909

    Dodam jeszcze, że temperatura nie sprzyjała chodzeniu po mieście, bo było z 30 stopni, więc przystanki na szlaku podyktowane były dbałością o zdrowie i prawidłowe nawodnienie organizmu. Poza tym na trzeźwo trudno jest ogarnąć przechodzenie przez ulice, bo Gruzja ma to do siebie, że pasy są namalowane po to, żeby łatwiej było trafić samochodem w pieszego. Technika przechodzenia przez ulicę jest dosyć skomplikowana, ponieważ na widok pieszego na drodze auta przyspieszają, i trzeba się poruszać skokami zatrzymując się w miejscach oddzielających pasy ruchu. Głupie uczucie, jak stoi się pomiędzy dwoma pasami mając za plecami Kamaza a z przodu autobus. A w Tbilisi to przejść dla pieszych po prosu nie ma. Bo i po co? Do wieczora obeszliśmy starą część miasta, weszliśmy na wzgórze (pozostałości twierdzy Narikala) skąd roztacza się ładny widok na całe miasto i rzekę Mtkwari.

IMGP7995
IMGP8004

P1Znaleźliśmy też fajny lokal na starym mieście, gdzie jedliśmy najlepszego jak do tej pory szaszłyka z baraniny, a trochę baraniny podczas tych naszych wyjazdów pojedliśmy. Mięso zrobione było przy nas na grillu opalanym węglem drzewnym, więc na pewno nie było z Biedry 😉 Wracając na dworzec zatrzymaliśmy się w małym lokalnym sklepiku, żeby zrobić zapasy na podróż, bo przecież czacza musi być. W sklepie wysoko na górnej półce ustawiony był rząd plastikowych półlitrowych butelek z płynami od przeźroczystego do ciemnozłotego. Ponieważ z uwagi na paletę barw nie byliśmy do końca pewni, czy jest ta rzecz o której myślimy, ktoś zapytał „co to?”, na co Szpulu: „…yyyyy…..żarówka”. TAK, NAD NASZYMI GŁOWAMI BYŁA ŻARÓWKA 😀 Żarówki nie kupiliśmy, ale pani wytłumaczyła nam, że jest do czacza od 40 woltów w górę, a im ciemniejsza, tym mocniejsza. Nie trzeba się domyślać jaka była jednogłośna decyzja i co wzięliśmy na drogę. A moc straszną płyn ten miał 😀

     Połączenie kolejowe pomiędzy Tbilisi i Erywaniem jest o tyle fajne, że można zaoszczędzić jeden nocleg. Pociąg wyjeżdża po 22 i jest około 7 rano w Erywaniu. Kupiliśmy bilety z miejscami do spania (płackarta). Jest to wagon kuszetkami bez przedziałów bardzo popularny na wchodzie. Podczas długich podróży można nam poznać fajnych ludzi, bo przeważnie odbywa się tam jedna wielka impreza połączona z wspólnym spożywaniem alkoholu. Uwierzcie, czas leci bardzo szybko. Prawie jakby się człowiek teleportował pomiędzy miastami! W nocy jeszcze odprawa na granicy gruzińsko – armeńskiej, celnicy próbowali z nami nawiązać kontakt, ale się poddali.IMGP8064Do Erywania przyjechaliśmy w niedzielę rano, więc miasto było puste. Na szczęście przy dworcu znajduje się targowisko, więc śniadanie mieliśmy zapewnione. IMGP8066Po wyjściu z dworca trzeba się było ogarnąć i  zaczęliśmy szukać toalet. Standard, jaki tam zastaliśmy to temat na osobny rozdział. Oczywiście tylko dziura w podłodze (standard wschodni), ściany brązowe do wysokości metra, zardzewiała beczka z wodą i wiadrem do spłukiwania,  pan, który przed wejściem dezynfekuje kibelek wiadrem wody. Później okazało się, że nie było dramatu, w innych miejscach była lepsza jazda! Sam dworzec znajduje się na peryferiach miasta, a my musieliśmy przedostać się na drugi koniec na drogę wylotową do miejscowości Byurakan.IMGP8109Tutaj pomogła komunikacja miejska, poszło szybko i bezproblemowo. Ponieważ marszrutka do Byurakan odjeżdżała około południa musieliśmy zagospodarować jakoś czas.W okolicy znaleźliśmy dwa lokale. W pierwszym wypiliśmy piwo i kawę w trochę dziwnym klimacie. Na ścianie wisiał wielki krzyż, a kawa podana została w filiżankach ze świętym obrazkiem…
Za to drugi lokal już w klimacie kaukaskim, z pysznym gruzińsko – ormiańskim jedzeniem! W krajobraz Erywania wpisana jest góra Ararat, która dla Ormian jest symbolem związanym z historią i religią. Ararat leży na terytorium Turcji, ale przy dobrej pogodzie jest widoczny z każdego miejsca w mieście. Widok robi wrażenie, ponieważ góra wynurza się z chmur i jest naprawdę imponująca.

IMGP8089
IMGP8111

W miejscowości Byurakan (ostatni przystanek marszrutki) organizujemy transport, żeby dotrzeć jak najbliżej szczytu Aragac, na który zamierzaliśmy wejść. W necie i przewodnikach wyczytaliśmy, że jest tam jakaś stacja, w której można się przespać, więc podeszliśmy do tego na luzie, a poza tym mieliśmy Szpula, więc jakaś wiata zawsze by się znalazła 🙂 Zorganizowanie transportu zajęło kilka minut. IMGP8196W górę ruszyliśmy na pace małej wojskowej ciężarówki zaopatrzeni w armeńskie wino. Normalnie jak wycieczka zakładowa z filmów Barei! Droga zleciała baaardzo szybko, bo i krajobrazy fajne i wino dobre. Wylądowaliśmy na wysokości 3200 metrów, przy stacji, która była opisywana w przewodnikach.

IMGP8157IMGP8169
IMGP8159IMGP8176

Po prawej stronie jest restauracja z miejscami noclegowymi, a po lewej stare budynki oznaczone jako „Instytut Fizyki Uniwersytetu w Erywaniu” i znaczki „nie wchodzić” i „promieniowanie”. Gdzie poszliśmy? No oczywiście, że tam! I dobrze, bo cofnęliśmy się w czasie. ZSRR jak nic! Gazety z 1983 roku, Miszka na ścianie i widok z okna na Ararat!

IMGP8319IMGP8238IMGP8215
IMGP8210IMGP8219IMGP8308

W budynkach wcześniej mieściła się stacja nasłuchowa (chyba), bo całość umieszczona jest od strony Turcji. Jeszcze dwa zdania na temat łazienki. Odbioru technicznego to raczej nie przeszła. Gorąca woda pryska na grzejnik elektryczny, przewody bez izolacji na wierzchu, stoi się na grubej gumie, jakby to coś miało pomóc. Nie powiem, adrenalinka przy kąpieli była… Ponieważ wcześnie rano mieliśmy wychodzić na szczyt, a wysokość była już odczuwalna w sensie, że co chwilę łapała nas zadyszka postanowiliśmy nie pić za dużo. No jakoś znowu nie wyszło. Przysiedli się do nas Ormianie, okazało się, że  jeden był w Polsce w Warszawie na stadionie, drugi z tego co pamiętam miał w Polsce więzienny epizod. No to się postanowiliśmy napić. I co? Dramat! Pobudka o czwartej rano, bo o piątej mieliśmy wychodzić. Wyszliśmy, ale te 800 metrów w górę zajęło nam z pięć godzin! Kosmiczny kac połączony z wysokością to nic dobrego. Na całe szczęście Aragac to stary wulkan, więc podejście jest łagodne i tylko na końcu trzeba było założyć raczki z uwagi na lód. Cierpienie zrekompensowała ładna pogoda i widok i batoniki w które zaopatrzył nas Szpulu. marsFajne uczucie stać na wschodnim szczycie Aragacu (3915 m n.p.m.) i oglądać w dali szczyt Araratu. IMGP8367 IMGP8420 IMGP8443P2Zejście poszło bardzo szybko, musieliśmy tylko po drodze zabrać Tula, który został w połowie drogi. Nie wiedział chłop z kim jedzie (znaczy się Mazur go wsadził na konia), i kondycyjnie padł. Noc biedaka wykończyła 😀 W dół zjechaliśmy tą samą ciężarówką. Zgodnie ze złożonym zamówieniem kierowca przyjechał z kartonem win, których na dół nie dowieźliśmy. To znaczy dowieźliśmy, ale w sobie. IMGP8514Z Byurakan marszrutką – do Erywania, a później następną w kierunku jeziora Sewan i ENDEMICZNEGO gatunku pstrąga. Późną nocą dojechaliśmy do miasteczka Sewan, które jest położone kilka kilometrów od jeziora. O tej godzinie był już kłopot z załatwieniem noclegów, więc skorzystaliśmy z „pomocy” taksówkarza. Tutaj daliśmy się naciągnąć, bo gość zawiózł nas do domków delux, za które przepłaciliśmy dwukrotnie. Niby na nasze ceny to grosze, ale zasady… Później dowidzieliśmy się, że na gościa mówią Abram Szuler. Co do domków – „delux” to drewniane domki z płyty pilśniowej, zawilgotniałe ale nie śmierdzące. Jak ktoś jeździł na kolonie w latach osiemdziesiątych, to wie o co kaman. W sumie i tak na tym wszystkim wyszliśmy do przodu, bo w planach mieliśmy zwiedzić klasztor Sewanawank (taka ich Jasna Góra), a okazało się nocowaliśmy całe pięć minut od tego klasztoru, więc zyskaliśmy pół dnia czasu.

IMGP8581IMGP8539
p3

Po zjedzeniu ENDEMICZNEGO pstrąga, który smakował jak pstrągiem ja to pstrąg, zwiedzeniu klasztoru, wybraliśmy się w drogę powrotną do Tbilisi. Przy załatwianiu transportu okazało się, że ceny dyktuje lokalny „biznesmen” Adamo o złotych zębach. Cena, jaką podał na początku nie zachwyciła Szpula, więc dogadaliśmy się z kimś innym. Adamo przeszedł się po ludziach i nagle okazało się, że jeden nie może jechać, drugiemu zepsuło się auto, więc pojechaliśmy z Arturo za tyle ile on chciał.

IMGP8656
IMGP8709

Za to droga była wesoła, bo Arturo był bardzo rozmowny. Jeszcze ciekawostki o Armenii. Samo jezioro Sewan jest położone na wysokości 2000 metrów nad poziomem morza. Samochody w Armenii napędzane są gazem ziemnym i jeszcze jakimś innym. W każdym razie przejechanie 100 km to koszt około 2 złotych, ale instalacje w autach są średnio bezpieczne, więc podczas tankowania przy aucie stoi tylko obsługa stacji, a kierowca i pasażerowie oczekują w bezpiecznej odległości. Na wszelki wypadek, jakby miało dupnąć… No i rzecz najważniejsza – w Armenii w autach przyciemnia się folią przednie szyby. W dzień widać jako tako, ale w nocy…jak jechaliśmy w nocy, to kierowca włączając się do ruchu wychylał się z auta przez boczną szybę patrząc, czy coś nie jedzie. Szacun! Z Tbilisi od razu następną marszrutką kierunek Telavi. W Telavi tylko nocujemy, rano organizacja transportu w kierunku miejscowości Omalo. Transport zorganizowaliśmy na posterunku policji, ktoś do kogoś zadzwonił i za chwilę było auto. Co prawda pięcioosobowe, nas sześciu plus kierowca i plecaki, ale co? My nie damy rady? Po drodze kupujemy 10 litrów pysznego kachetyjskiego wina, aczkolwiek uśmiechy nam gasną, bo droga prowadzi poprzez przełęcz Abano (2950 m n.p.m.)

IMGP8789IMGP9116
IMGP9096IMGP9138

IMGP8795

IMGP8813

Łukasz pakujący się do bagażnika. Towarzystwo w postaci plecaków i sandałów Szpula chłopa wykończyło, aczkolwiek był dzielny!

Wysoko, mokro, ślisko, zdecydowanie bardziej niebezpiecznie, niż droga do Uszguli. Po drugiej stronie przełęczy inny świat. To jest prawdziwa Gruzja i prawdziwy Kaukaz. Turystów jest bardzo mało, ponieważ dotarcie jest kłopotliwe. Nie we wszystkich domach jest prąd, a jeżeli jest, to z agregatu. W zasadzie nie ma potrzeby żeby był, bo droga jest przejezdna od maja do końca września, a w okresie zimowym nikt w Dartlo i Omalo nie mieszka.

IMGP8887IMGP8914
IMGP8912IMGP8947

Żeby poznać cały urok Tuszetii, trzeba trafić na ładną pogodę, co nam się udało. Do tego nocleg przy kominku i przypominają się czasy harcerstwa 😉 Tylko drzwi musiały być otwarte, bo szczelność kominka w skali od 1 do 5 to jakieś -3, więc mogło się skończyć zaczadzeniem. IMGP8964Pierwszy dzień w Omalo zakończyliśmy na wzgórzu pomiędzy kamiennymi wieżami. Następnego dnia wyspani i wypoczęci postanowiliśmy przeznaczyć na trekking. Taki spacerek do Darlo.

IMGP9074Szpulu ze swoją wydrukowaną mapą cały czas twierdził, że mamy przed sobą tylko 6-7 kilometrów. Prosta droga tylko wydawała się prostą. Oczywiście ZABŁĄDZILIŚMY. Droga wije się na granicy Gruzji, Rosji, Czeczenii i Dagestanu. Nie ma żadnego słupka granicznego, a o tym, że ktoś kiedyś wjechał na czyjeś pole świadczą pozostałości – walające się łuski, ostrzelane wraki i tabliczki upamiętniające zabitych. IMGP9011Miało być 6-7 kilometrów, przeszliśmy około 20 zanim nie spotkaliśmy kogoś, kto powie nam, gdzie jesteśmy. A spotkaliśmy gościa z karabinem i lornetką jadącego na koniu. Jak pokazaliśmy mu mapę, żeby pokazał, gdzie jesteśmy, to parsknął śmiechem i powiedział, że jesteśmy już daleko poza naszą mapą, ale dalej mamy nie iść, bo tam już Rosja i możemy mieć problemy jak najdziemy na żołnierzy. No to co?W tył zwrot i powrót tą samą drogą. A słońce przygrzewało…

IMGP9158
IMGP9175

Później okazało się, że do Dartlo było nie 6-7 kilometrów a około 12, ale Szpulu powiedział, że jakby nam powiedział ile jest naprawdę, to byśmy nie poszli… i jakoś mu się upiekło! Z Omalo wróciliśmy do Telavi (to kolejny dzień), tam posiłek w lokalnym barze. Zasada jest taka, że im bardziej lokalny bar (czytaj: obskurny), tym lepsze jedzenie. Po posiłku znowu do marszrutki i jedziemy do Signagi. Jest to reprezentacyjne miasteczko regionu Kachetii.

IMGP9220IMGP9235
IMGP9231 IMGP9240

Ładne w ciągu dnia, a jeszcze ładniejsze w nocy. Ponieważ jest małe, to za dużo chodzenia nie było, ale za to było bardzo dobre jedzenie i pyszne wino. Rano z ciężkimi głowami przejazd do miasteczka Lagodekhi i stamtąd wyprawa na wodospad. Z Lagodekhi do parku narodowego jedziemy VW Passatem kombi. Kierowca plus jeden z przodu, pięciu na tylnym siedzeniu i do tego plecaki. Termin był o tyle napięty, że musieliśmy zdążyć na ostatnią marszrutkę z Lagodeki, więc w jedną stronę był bieg po głazach korytem rzeki. Trasa przewidziana na około 2,5 godziny zrobiona w godzinę. IMGP9310 IMGP9335Warto było, bo wodospad jest dosyć spory, a jak wodospad, to obowiązkowo trzeba się wykąpać. Po odpoczynku droga powrotna już na spokojnie…. i stało się 😀 Zostaliśmy zaproszeni przez biesiadujących przy rzece mężczyzn na kieliszek wina. Ponieważ od razu powiedzieliśmy, że mamy około 40 minut do przyjazdu naszego WV Passata, toasty zostały skrócone do minimum, za to tempo picia wina było olimpijskie. Nie wiem ile butelek wyciągniętych zostało z rzeki, w której chłodzone było wino, ale Szpulu w pewnym momencie zaczął mówić do nas po rosyjsku i nie docierało do niego, że rozumiemy po polsku 😀 W Lagodekhi wsiedliśmy do ostatniej marszrutki i wieczorem wylądowaliśmy w Tbilisi. Kierowca marszrutki chyba się spieszył, bo to wyczyniał na drodze, to była masakra. Zasadniczo to nie używał hamulców. Nawet Gruzini jadący z nami byli zaniepokojeni, a podobno to odważni ludzie.

IMGP9394IMGP9398
IMGP9395IMGP9401

IMGP9405W Tbilisi zamiast od razu szukać noclegu, pół nocy chodziliśmy po ulicach i szukaliśmy TEGO JEDYNEGO TANIEGO, KTÓRY NA PEWNO JEST AKTUALNY. Okazało się, że nie był aktualny, a ludzie którzy tam mieszkali kilka lat temu, dawno się wyprowadzili. Szpulu nie był pocieszony… Nocleg w końcu znaleźliśmy. Jak na otoczenie w którym mieszkaliśmy – był bardzo dobry. Co prawda w podwórko wchodziło się tunelem z przekopami (albo był remont, albo zostało po wojnie), ale w podwórku znajdowała się dobudówka. A wewnątrz mieszkanie z meblami na wysoki połysk a’la IKEA. Dwie łazienki, w pełni wyposażona kuchnia, to można określić jako delux. W międzyczasie zaliczyliśmy jeszcze przejażdżkę metrem i z tego co pamiętam, to chyba już nieźle śmierdzieliśmy (dziesiąty dzień), bo wszyscy się od nas odsuwali. Przedostatni dzień to przejazd gruzińską drogą wojenną do samej granicy z Rosją.

IMGP9437IMGP9493IMGP9514
IMGP9439IMGP9494IMGP9521

Po drodze przystanek w Stepancmindzie (dawne Kazbegi), niestety nie zobaczyliśmy szczytu Kazbeku, bo ostro padało. Wracając do naszego miejsca noclegowego Szpulu wypatrzył mężczyzn sprzedających ryby złowione w rzece Mtkwari (tej płynącej przez Tbilisi).IMGP9535 Napalił się jak szczerbaty na suchary, że ugotuje nam kolację. Kierowca, z którym wracaliśmy podał mu jakiś regionalny przepis mówiąc, że rybki są niesamowicie pyszne. Skończyło się tak, że ugotował ryby w wielkim garze i większość zwiosłował sam, bo nie dało się tego jeść. Podobno coś nie tak było z przepisem 😉 Wieczorem jak co noc – coś na sen, ale w międzyczasie nocne zwiedzanie miasta. Nocne zwiedzanie jest o tyle fajne, że znacząco spadają szanse zginięcia podczas przechodzenia przez ulicę. Poza tym stare Tibilisi nocą wygląda naprawdę imponująco, więc warto się trochę pokręcić. Ostatni dzień do wyjazd do Dawid Garedża – skalnego miasta położonego na granicy Gruzji i Armenii. Kawał drogi, ale znowu udana wyprawa, bo z zielonego Kaukazu człowiek przenosi się nagle na tereny kamienno – pustynne. Kolory od żółtego do prawie czerwonego, ze szczątkową roślinnością.

IMGP9555IMGP9869IMGP9888
IMGP9662IMGP9707p5

IMGP9681
Dawid Gardedża do klasztor wykuty w skałach częściowo udostępniony do zwiedzania. Poprzez szczyt wzgórza, na którym się znajduje, biegnie granica z Azerbejdżanem. W drodze powrotnej zajeżdżamy do baru OAZA prowadzonego przez Polaków. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę i można sobie doczytać, co to za bar i skąd ci ludzie się tam wzięli. IMGP9915 IMGP9913Ostatni dzień był o tyle męczący, że po całym dniu na nogach jeszcze czekała nas podróż z Tbilisi do Kutaisi i tam „oszukany” nocleg na lotnisku. Samolot wylatuje nad ranem, więc śpi się na plecakach. Tutaj jak na Polaków przystało, podobniej jak rok wcześniej urządziliśmy przed głównym terminalem pożegnalną suprę 😉 I nikt nas nie gonił, bo nikomu to nie przeszkadza! Tutaj zrobiliśmy jeszcze „rozpiskę” całej wyprawy, dlatego też jest tyle szczegółów na stronie pomimo opisu umieszczonego ponad dwa lata później. Z żalem pakowaliśmy się do samolotu, bo dwa tygodnie minęły tak szybko, że nawet się nie zorientowaliśmy. A czas leciał tak, że nikt się nie pytał która godzina, tylko jaki mamy dzień tygodnia!IMGP9938


error: Nie kopiuj!!!