Pomysł wyjazdu do Gruzji zakiełkował kilka dni przez wyjazdem na Sri Lankę na zasadzie „no dobra, Lanka Lanką, ale może może by jednak Gruzja z połówkami?”. Pomijając wszystkie ustalania terminów, wstępne planowania tras i miejsc noclegów (co generalnie jest nowością, bo cytując Szpula „…tam gdzieś jest taka wiata z tego co pamiętam, i tam się możemy przespać, jak coś…”) spotykamy się wieczorem na lotnisku w Katowicach Pyrzowicach -stan grupy – trzy pary (mieszane, jakby ktoś miał pytania). Tutaj szybkie przepakowanie bagażu… i zgodnie z starobacholesterolową tradycją wspólne zutylizowanie napoju wysokooktanowego przyrządzonego przez Darię. Część z nas widzi się pierwszy raz, więc to taka szybka ścieżka zapoznania 😉
Później odprawa, samolot, przestawienie zegarków o dwie godziny do przodu i lądujemy w Kutaisi. Na miejscu znaczne zmiany od pierwszej wizyty w 2013 r. Terminal (a właściwie terminalik) ukończony, przy odprawie paszportowej miła niespodzianka – każdy otrzymuje butelkę wina!!! No tego wcześniej nie przerabialiśmy…
Next – zakup kart SIM z gruzińskimi numerami, co jest przydatne z kilku powodów:
- praktycznie na terenie całego kraju jest dostęp do mobilnego internetu,
- opłaty roamingowe za dzwonienie z polskich numerów to koszmar cenowy – o czym się przekonaliśmy rok temu sprawdzając rachunki po powrocie do Polski,
- mamy kontakt ze sobą, jeżeli podróżuje się w grupie.
Przed lotniskiem kierowcy marszrutek, busów i taksówek wyłapują potencjalnych klientów (w szczególności tych, którzy przylecieli pierwszy raz) i oferują swoje usługi za zdecydowanie zawyżone ceny. Port lotniczy oddalony jest od Kutaisi około 20km. Jedziemy taksówką za 30 lari (5 na głowę) na parking marszrutek koło McDonalda w Kutaisi. Tam po kilkunastu minutach przeznaczonych na spożycie pierwszego z otrzymanych win pakujemy się w marszrutkę do Zugdigi (7 lari za osobę, ale można pojechać za 5 – w zależności od pojazdu).
W Zugdigi od razu pakujemy się do marszrutki do Mestii (17 lari za osobę), jednak kierowca mówi, żebyśmy się nie spieszyli i czeka na nas, aż zjemy, opędzimy browara. Nikt nikogo nie goni, przecież jest czas… Podczas trasy zapoznajemy się podróżującymi tym samym środkiem transportu Jadzią i Piotrkiem (POZDROWIENIA!!!) i żeby nie było za nudno – z entuzjazmem delektujemy się pozostałymi winami.
Mestia zaskakuje nas tłumami – pierwsze skojarzenie „…gruzińskie Krupówki…”. Jednak nie jest tak źle. Gruzja się zmienia, od ostatniego pobytu w 2013 roku powstało kilka nowych budynków, jest znacznie więcej ludzi, restauracja o polskiej nazwie do której weszliśmy… i muszę to napisać, bo wchodzimy… a przy stoliku chłopak z dziewczyną zajadają pizzę!!! Na pytanie skąd jesteście padła odpowiedź – z Warszawy, więc zrobiliśmy w tył na lewo… i tyle. KURWA! Pizza w Gruzji??? Rozumiem, że Warszawa może usprawiedliwiać, ale bez przesady.


Mała dygresja co do tempa, w jakim Gruzja zaczęła się rozwijać. W 2013 roku po przyjeździe do Mestii, Szpulu (kaowiec z żółtym plecakiem) rozejrzał się i rzucił od niechcenia „…o mają asfalt, dwa lata temu jeszcze nie było.” Po małej przewie na obiad (charczo, kubdari, chaczapuri) wyruszamy w dalszą drogę do Uszguli. Z Mestii jest to około 60 kilometrów, jednak nie jest to już droga asfaltowa, więc nasz Transit potrzebuje ja jej pokonanie około 3 godzin. Po drodze spełniamy dobry uczynek (Coo? My nie pomożemy???) i wyciągamy zakopaną radziecką myśl techniczną UAZ-a. Nie zaskakuje nas to, że Gruzini w ramach podziękowania proponują ciut ciut… Tym razem nie podjęliśmy wyzwania, aczkolwiek nadrobiliśmy to z dużą górką kilka godzin później.


Uszguli tym razem nie zaskakuje nas deszczem – wręcz przeciwnie – sucho, ciepło, ładnie. Podczas zachodu słońca w dali przebija się szczyt Szchary (5033 mnpm).
Nocleg załatwiony tradycyjnie po gruzińsku – kierowca ma znajomego, który ma pokoje do wynajęcia, jest fajnie, a jak nam się nie spodoba, to ma innego znajomego, który też ma pokoje… 😀 Nocleg z kolacją i śniadaniem kosztował nas 40 lari od osoby. Zasiadając do kolacji (jak zwykle pyszniej) nic nie zapowiadało nadciągającego tsunami. W pewnym momencie pojawił się właściciel domu wraz z kierowcą naszej marszrutki… i nad ranem każdy, kto został przy stole rozmawiał płynnie po rosyjsku, więc było o wierze, polityce, historii Gruzji. Koniec końców kolacja zakończyła się ślubem i błogosławieństwem udzielonym przez gospodarzy 🙂
Następny poranek był ciężki okrutnie (ciekawe dlaczego?), jednak syte śniadanie postawiło wszystkich na nogi. Bez zbędnego zamulania ruszyliśmy na spacer doliną do lodowca pod Szcharą. Kaukaz pokazał się tutaj z jak najlepszej strony. Piękna pogoda, niebo praktycznie bezchmurne, niesamowite ostre kolory, brak turystów… po prostu zajebiście!!! Po drodze dołączył do nas pies, który przeszedł z nami całą trasę, czyli 20 kilometrów.



Czasowo zajęło nam to około 6 godzin. Start z 2000 metrów nad poziomem morza, bo na takiej wysokości położone jest Uszguli i praktycznie nieodczuwalne podejście na około 2500 metrów. Po drodze Łukasz postanowił się ochłodzić w strumieniu wypływającym z lodowca, jednak całkowity czas pobytu w wodzie (wraz z okrzykiem KURWAAA!!!, albo JA JEBIĘ!!! – nie pamiętam dokładnie) zamknął się w 3 sekundach. Temperatura wody to całe 0,7 stopnia Celsjusza!!! Łuski z amunicji to też taki lokalny folklor, są wszędzie, ale nikt nie strzela. Pomimo tego, że znajdujemy się praktycznie na granicy gruzińsko – rosyjskiej nie widać wojska, znaków, ostrzeżeń. Po prostu Kaukaz.
– …a gdzie dokładnie jest granica?
– Oooo, tam gdzie tamte drzewa.
– Na pewno?
– Albo dalej, co za różnica?
Po powrocie do Uszguli okazuje się, że samochód, którym mieliśmy wracać zepsuł się. Taką informację przekazuje nam właściciel domu, w którym spaliśmy. Jednocześnie WSPANIAŁOMYŚLNIE przyjechał po nas inny kierowca, jednak cena którą nam zaoferował, podniosła nam tak ciśnienie, że skończyło się kłótnią i postanowieniem, że zostajemy jeszcze jedną noc, a złodziejowi nie damy zarobić. Tak na marginesie przejazd marszrutką z Mestii do Uszguli kosztował nas 25 lari od osoby, natomiast cena powrotna miała wynosić 40!!! W końcu po pertraktacjach pojechaliśmy za te 25, ale z fochem ze strony kierowcy, i drugim – z naszej.
W Mestii trochę czasu zajmuje nam znalezienie noclegów, bo target był ciut inny niż zwykle. Ciężko znaleźć cztery pokoje z oddzielnymi łazienkami, ale w końcu udało się coś ogarnąć. Normalnie znalezienie spania zajęłoby kwadrans (albo mniej – patrz Szpulu), wszyscy zmieścilibyśmy się w jednym wielkim pokoju, bo każdy zabrał ze sobą śpiwór. Tak więc spanie w Mestii to 20 lari za osobę w pokoju dwuosobowym z łazienką prawie na wyłączność. Kładziemy się w miarę wcześnie spać bo następny dzień miał być troszkę cięższy, niż poprzedni. Z tym troszkę, to się TROSZKĘ przestrzeliłem…
Rano pobudka i uderzamy z Łukaszem na zakupy. Chleb, jajka (bo jajecznica musi być), majonez i parę innych rzeczy ogarniamy bez problemu, jednak przy zakupie warzyw i owoców poznaliśmy gruzińską definicję słowa „punktualność”. Przyzwyczajeni, że praktycznie na całym świecie targowiska i bazary otwarte są od świtu, uderzamy na jedyne, które jest w Mestii…. i odbijamy się od stalowych drzwi. Kontrolne pytanie w sklepie obok, na które uzyskujemy odpowiedź, że powinno być otwarte już dawno, a jak nie jest, to za chwilę będzie. Ale nie było jeszcze przez następną godzinę. No cóż, miało być śniadanie bez warzyw, ale Piotrek podjął następną próbę zakupów, które zakończyły się powodzeniem.
Po śniadaniu ochoczo wyruszyliśmy na szlak, który cytując jeden z przewodników (i inne, które chyba ten tekst skopiowały, bo ktoś, kto by tam był nigdy by czegoś takiego nie napisał) …”do jezior Korduli prowadzi żmudne podejście, jednak rekompensuje je wspaniały widok na szczyty Kaukazu…”. Sorry, ale mamy inne definicje słów JEZIORO oraz ŻMUDNE.



ŻMUDNE według przewodnika to przewyższenie 1300 metrów, bo walimy w 1300 npm na 2600. Biorąc pod uwagę to, że na Rysy spod Morskiego Oka przewyższenie wynosi 1100 metrów, i nie nazywa się to SPACER ani ŻMUDNY SPACER, śmiem twierdzić, że kogoś delikatnie pogięło opisując tą trasę. Podejście jest strome, a przez 2/3 drogi nie ma żadnego wypłaszczenia. Kaowiec (czyli ja) otrzymał w czasie drogi kilkadziesiąt nagan wzrokowych i sygnały werbalne świadczące o tym, że może dojść do linczu. Skończyło się na tym, że część ekipy zawróciła na trasie, a oprócz schodów na Sri Lance mam wypominane jeszcze to. Jednak nie zrażam się i nie wywiesiłem białej flagi. Coś jeszcze wymyślę!!!
Po drodze, żeby nie było za nudno pomyliliśmy trasę i końcówkę, czyli ostatnie 200 metrów pokonaliśmy praktycznie na czworaka po zboczu na tzw. „byle przed siebie, ważne, że do góry”. A na górze… JEZIORA… czyli cztery zajebiste kałuże, które w życiu nie były jeziorami i nawet nie powinny aspirować do takiej nazwy. Za to widok na szczyty Kaukazu przepiękny. Warto było wejść, chociaż sama Uszba (4710 mnpm) schowała się przed nami w chmurach i pojawiła się częściowo dopiero przy zejściu.





Po takim intensywnym dniu należało uzupełnić brakujące węglowodany, więc uczta „po grubasie” w restauracji Sunset Cafe – próbowaliśmy większości rzeczy z menu i tradycyjnie – jedzenie pyszne, alkohole jeszcze bardziej. Rachunek również jak na Gruzję przystało 160GEL na 8 osób… czyli 30PLN na głowę. Obżarci, opici na dobranoc spożywamy jeszcze 3 litry Kindżmarauli na dobry sen.
Rano organizujemy transport do Batumi i w Mestii rozstajemy się z Jadzią i Piotrkiem, którzy mają w planach wejście na Kazbek – co do dla Nich, góra jak góra 😉 Oczywiście busa załatwiamy po gruzińsku. Ponieważ czekał nas spory kawałek drogi do przejechania, szukaliśmy czegoś ciut wygodniejszego niż sfatygowane Transity. Zatrzymaliśmy przypadkowego gościa jadącego Mercedesem Vito i pytamy się, czy pojedzie do Batumi. Kierowca, na to, że w sumie przyjechał do apteki… ale może pojechać. Po dogadaniu się co do ceny odwozimy leki do domu, sprawdzamy, czy syn Giorgij jest w szkole (no, jakby inaczej miał się nazywać?) i jedziemy przez Zugdigi i Poti do Batumi. Wyjeżdżając z Mestii widzimy szczyty Uszby na tle bezchmurnego nieba. Góra robi wrażenie, tak jak mówił Piotrek – Matterhorn Kaukazu!
Mijamy, a właściwie objeżdżamy ogromny zbiornik wodny na rzece Jvari, który zakończony jest elektrownią wodną.
Po drodze TRADYCYJNIE załatwiamy nocleg z kierowcą trafiając tak naprawdę lepiej, niż szukając wcześniej noclegów w necie. Hotel Batumi Home przy ulicy Kostava 22 schowany w uliczkach przyległych do promenady (ścisłe centrum) przyjemny jak na warunki gruzińskie – dwuosobowe pokoje w łazienkami, klimatyzacja i co najważniejsze, bardzo przyjemni i komunikatywni właściciele. Oczywiście nie mogło zabraknąć wyłączania prądu w nocy w całej dzielnicy… bo to tak po gruzińsku, włączą jak włączą, a na razie to jest ciemno.
Batumi nocą urzeka, pięknie oświetlone, z przenikającą się rzeźbą Ali i Nino, kołem młyńskim i wieżą z gruzińskim alfabetem oraz nowymi wieżowcami w centrum. Batumi jest stolicą Adżarii, Autonomicznej Republiki Gruzji. Jest to najbogatsza republika, co widać na każdym kroku. Miasto jest sukcesywnie remontowane, całe kwadraty ulic praktycznie idą do wyburzenia, zostają tylko fasady zabytkowych budynków, wszystkie instalacje chowane są pod ziemią. Pomimo tego klimat miasta pozostaje, szczególnie jak nadchodzi zmrok.








Pomimo późnych godzin nocnych wszędzie było mnóstwo ludzi, bo okazało się że trafiliśmy na Mistrzostwa Świata w Biatlonie/Triathlonie!
W Batumi spędzamy trzy dni. Pierwszego dnia odwiedzamy ogród botaniczny znajdujący się za miastem. Dojazd marszrutkami, które łapiemy przy targowisku w centrum (1,5GEL od osoby), bilet wstępu 6GEL/os. Dla części z nas to druga wizyta, w sumie dla mnie i Łukasza, bo Paweł poprzednim razem z Mauzrem i Surowym postanowili pozostać w Barutmi (następna długa historia). Przyjemnie spędzone kilka godzin w cieniu, trochę nad morzem, przy zimnym piwie.




Ogród jest jedną z większych atrakcji dla okolicznych mieszkańców i chyba jeszcze jest jakaś tradycja z nim związana, bo przy wejściu zgromadziło się dużo ludzi odświętnie ubranych, kilkanaście par młodych, ogólnie wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni. Aha, przy okazji – to była sobota, ale to wyszło „w praniu”, bo jakoś nikt z nas nie zwracał uwagi na dzień tygodnia 🙂
Wracamy również marszrutką, koło portu znajdujemy fajnie wyglądającą restaurację i tym razem na obiad ryby. No cóż… nie jest to baranina, ale spróbować trzeba było. Za to wino – przepyszne!. Ceny – jak wszędzie, około 30GEL/os.


Z portu jedziemy kolejką linową na punkt widokowy obejrzeć zachód słońca nad Batumi.




Wieczorem kolacja w restauracji, w której jak się okazało jedzą miejscowi. O ile wystrój taki sobie, to jedzenie zrobione przy nas na grillu – szaszłyki z wątroby, móżdżek i jeszcze parę innych rzeczy, które TRZEBA spróbować…bo tak!
Po wyjściu z lokalu zaczepia nas starszy pan i pyta skąd jesteśmy? No to my, że z Polski? Z Drezna? Upss, chyba był w wojsku w NRD i coś mu się pomyliło, ale co tam. I od razu pada następne pytanie, czy byliśmy w restauracji, czy smakowało i co piliśmy?
– Jak to co? Czaczę!
– Nieeee, to nie była czacza. Zaczekajcie!
Pan wchodzi w bramę, wraca po 3-4 minutach, niesie „połówkę” i trzy stakanki.
– To jest czacza! Na zdrowie, za spotkanie!
Wypijamy wysokowoltażową czaczę w ekspresowym tempie, i (jak nakazuje nowa świecka tradycja) wracamy do źródeł. TADAAAA!!! Magnolia i lokalesi. Nic się nie zmieniło, no chyba oprócz kilku uciekających pań przed patrolem policji. Ciekawe dlaczego? 😉
Następny dzień – Park Narodowy Mtirala. Ponieważ miało już być bez dreptania iks kilometrów, jedziemy busem z właścicielem hotelu pod domek rangersów przy wejściu do parku i stamtąd wyruszamy na 3 godzinny spacer. Przed wyjściem zamawiamy piwo i jedną herbatę (tak, tak, nawet Gruzin się zdziwił i pytał z niedowierzaniem), tak żeby się lepiej szło. Trasa jest oznakowana i większość drogi idzie się w cieniu. Pierwszy przystanek wodospad… i co? My się nie wykąpiemy?


Woda zimna, ale zimniejsza była w jeziorku poniżej, gdzie zatrzymaliśmy się coś zjeść. Temperatura wody pozwoliła wytrzymać nam około 30-40 sekund, a później było słychać, wszystkie polskie przekleństwa. Za to kiłka z chlebem smakowała wybornie!
Powrót był ciut dłuższy, bo okazało się ze akurat w tą niedzielę jest jakieś święto i wszyscy Gruzini z całego świata postanowili się zjechać w jedno miejsce – akurat przed domek rangersów, gdzie odbywał się koncert. Podziwiam spokój i opanowanie kierowców, którzy ustępowali sobie miejsca, cofali, kombinowali, a droga górska, kamienna. Szacun!
Następny dzień o tyle ciężki, że musimy opuścić pokoje, a samolot mamy dopiero nad ranem. Więc dzielimy się na podgrupy kręcimy się po mieście szukając cienia, bo temperatura pomimo tego, że jest koniec września jest dosyć wysoka. Z nudów odwiedzamy akwarium morskie, bo delfinarium akurat jest zamknięte. Akwarium akurat nie polecam, bo pamięta czasy ZSRR, a jedynym jego plusem jest to, że w środku jest chłodno.


Odwiedzamy targ, giełdę biżuterii, jeszcze obiad w barze przy targowisku i wymęczeni docieramy do portu lotniczego w Kutaisi. Tam krótka drzemka na bagażach uatrakcyjniona przez jakieś durne babsko oklejające pół godziny plecak biurową taśmą klejącą (tak, tą cienką!), przepakowanie bagażu… i żegnaj Gruzjo!!!
A wnioski po wyjeździe? Na 100% trzeba wrócić, bo Lanka Lanką…ale… 😀