Wrześniowy wypad w Bieszczady jakoś specjalnie nie był zaplanowany. Co prawda na początku zadeklarowało się więcej osób, ale finalnie pojechaliśmy we trzech. Pierwsza niespodzianka, to logistyka i transfer za pomocą publicznych środków transportu. Pod koniec sierpnia usiedliśmy do netu, posprawdzaliśmy najbardziej optymalne połączenia autobusowe i kolejowe – tak, żeby nie tracić czasu w podróży. Samochód z oczywistych względów odpadał, ponieważ kierowca byłby zdecydowanie pokrzywdzony 😉 Wszystko dograne, połapane, i …. nagle okazuje się, że od 1 września Bieszczady to czarna dziura na mapie komunikacyjnej, ponieważ 90% połączeń funkcjonuje w okresie wakacyjnym, a dodatkowo część tylko w czasie weekendów. Wyjazd zaplanowany był od poniedziałku w nocy do piątku, więc okazało się, że z połączeniami naprawdę jest kiepsko. Stanęło na to, że pojechaliśmy pociągiem z Opola do Katowic, tam kilka godzin czekania, potem Polskim Busem do Soliny z przesiadką nad ranem do innego, mniejszego autokaru (mają jakieś centrum przesiadkowe – taki bonus) i rano wysiadamy w Solinie. Ponieważ jest rano, zimno i po sezonie, wszystkie budki przy tamie były pozamykane, a to my wyglądaliśmy tam jak atrakcja turystyczna. Oglądając wcześniej zdjęcia zapory w intrenecie tak się rozczarowałem widokiem, że nawet nie chciało mi się wyciągnąć aparatu, żeby zrobić jakieś zdjęcia. Nad zalewem zjedliśmy po kanapce i trzeba było szukać jakiegoś autobusu albo busa, żeby się stamtąd wydostać. Z Soliny do Polańczyka, z Polańczyka do Leska, tam w końcu kawa i browar (albo dwa), trochę czekania i pekasesem do Ustrzyk Górnych, gdzie dotarliśmy około godz. 14:00. Wyjechaliśmy około 22:00, więc jak na 500 kilometrów, to trochę zeszło.
Tak, żeby nie było za nudno, wybraliśmy opcję noclegu „spanie na sianie” w stodole. Na samo spanie nie było co narzekać, jednak wyjście ze śpiwora i umycie się w zimnej wodzie, gdzie w nocy temperatura spadała do 2 stopni, to już było coś. Wiedzieliśmy, że żyjemy!!! We wtorek po południu krótki spacer i aklimatyzacja, bo to przecież prawie ośmiotysięczniki, a później nie planowana impreza w Barze u Rzeźbiarza. Kiedyś była to knajpa „ U Lacha”, ale czasy i ludzie się zmieniają, o czym dowiedzieliśmy się podczas rozmów przy ognisku. Wieczorem zrobiło się tam naprawdę tłoczno i biesiada ciut wymknęła się spod kontroli, co zakończyło się delikatną kontuzją, na szczęście bez udziału osób trzecich, Po prostu mały wypadeczek podczas nocnego transferu do miejsca noclegowego 😀 Następnego dnia pobudka wcześnie rano i wymarsz na szlak. Pomimo tego, że zimno, to słońce dopisało. I nie ma to jak śniadanie w terenie!
Wieczorem wizyta w lokalu „U Eskupala”. W końcu ciepłe jedzenie i grzane wino. Po tym nocne poszukiwania jeleni, ponieważ zaczynało się rykowisko i przez całą noc pięknie było słychać ich nawoływania. Siedząc w stodole wydawało się, jakby były za rogiem. Jeleni nie znaleźliśmy, ale za to znaleźliśmy (w plecaku, o jaka niespodziana!) węgierską palinkę, która przed snem została komisyjnie zutylizowana.
Drugiego dnia obudził nas deszcz, jak napierdzielał o dach stodoły. Nie mógł się też do końca zdecydować, czy będzie padał przez cały dzień, czy nie, więc my zdecydowaliśmy, że idziemy na szlak. Trasa dużo krótsza, ale też ciekawa, bo z Ustrzyk do Brzegów Górnych przez Połoninę Caryńską.
Wiało okrutnie, ale szliśmy, ponieważ „nie będzie wiater pluł nam w twarz” (czy jakoś tak). Deszcz dopadł nas praktycznie przy wsiadaniu do busa, więc znowu się udało nie zmoknąć! Wieczorem znowu wizyta „U Eskulapa”, bo oprócz schroniska Kremenaros i „U Rzeźbiarza” nie było gdzie zjeść ciepłego posiłku. Po sezonie i wszystko pozamykane. W czasie wypadu nabraliśmy też nowych doświadczeń. Przeczytaliśmy instrukcję używania karimaty, co podobno zrewolucjonizuje kajakarstwo we Wrocławiu, oraz wiemy, że w niskich temperaturach nie podgrzewa się grzańca na kuchence turystycznej, ponieważ zawartość alkoholu spada w nim do zera!
W piątek to już lało ostro. Na autobus szliśmy w pelerynach, na szczęście był to już dzień transferowy. Jakoś dostaliśmy do Rzeszowa i stamtąd pociągiem do domu. Wnioski? Fajnie było, tylko, że nie widzieliśmy jeleni. No to może zimą, żeby pooglądać wilki? 😉