Pomysł z Czarnobylem kiełkował już od jakiegoś czasu. W końcu jakoś koło Walentynek padła decyzja o wyjeździe. Po części dlatego, że akurat w tym roku przypadała 30 rocznica katastrofy, a po części, że każdy z badcholesterolowców ma jakieś wspomnienia związane z katastrofą. Przeważnie jest to „wycieczka” szkolna do przychodni lub inna zorganizowana akcja w celu spożycia płynu Lugola. Jak w większości naszych wyjazdów wylot na Ukrainę nastąpił z lotniska w Katowicach. Był też plan przejazdu autokarem do Kijowa, ale różnica w cenie biletu lotniczego i autokarowego to tylko 30 złotych. Nie ma więc co tracić czasu w autokarze (23 godziny drogi) jak można dolecieć na miejsce w godzinę i piętnaście minut! Miało nas lecieć siedmiu, ale na lotnisku okazało się, że jeden nie zdążył na pociąg i nie leci. Można? Można! Akurat kolega był na tzw. „doczepkę”, więc nie było dramatu, jak w przypadku Mazura, który niestety nie mógł z nami polecieć w 2014 roku. Szybko przeszliśmy do części związanej z prewencją lotniczą (czytaj: wprowadzeniem zakłóceń w działaniu błędnika szybciej niż błędnik postanowi wprowadzić zakłócenia sam), ale boarding szedł tak szybko, że ledwo zutylizowaliśmy dwie z trzech zakupionych szczepionek. Lot, szybka odprawa i jesteśmy w porcie lotniczym Kijów Żuliany. Na lotnisku pusto, przed lotniskiem też, nikt nas nie zaczepia, nie oferuje transportu. Przed terminalem dwie taksówki, ale kierowcy również nie zwracają na nas uwagi. No to co? Kończymy trzecią butelkę i uderzamy marszrutką do centrum. Marszrutka wlecze się okrutnie, więc postanawiamy wysiąść gdzieś w centrum i dalej idziemy pieszo. Gorąco okrutnie jak na kwiecień. Przechodzimy obok Złotej Bramy, która nie wygląda tak imponująco jak nocą, Sobór Sofijski ze złotymi kopułami i ulicą Sofijską schodzimy do Placu Niepodległości.


Na Sofijskiej zatrzymujemy się w pubie BABAJ. Fajna knajpa, dobre jedzenie, piwo, miła obsługa i co najważniejsze – całe 20 metrów od hostelu w którym spaliśmy. Tak właściwie to hostel znaleźliśmy siedząc w lokalu i popijając piwo, bo wiadomo są rzeczy ważnie i ważniejsze, a nocleg był sprawą drugorzędną 😀 Hostel mieścił się na siódmym piętrze kamienicy. Sama budowa kamienicy, jak i konstrukcja klatki schodowej, windy oraz przeciwpancernych drzwi wejściowych do klatki była tak pomyślana, że w przypadku pożaru ratują się jedynie osoby z parteru. A przy odrobinie pecha i tak nie wszystkie, bo schody zabezpieczony były gustownym drutem kolczastym stosowanym między innymi na ogrodzeniach w Guantanamo, więc w panice można było na tym drucie zostać i się tam wykrwawić. Pokoje czteroosobowe z piętrowymi łóżkami, w każdym pokoju klimatyzator! Normalnie Europa! Łazienki i toalety – standard (jak na mnie) podstawowy. Za to z balkonu naprawdę ładny widok na Majdan. W zasadnie warunkami bytowymi zainteresowani byliśmy średnio, bo i tak od rana do późnej nocy byliśmy w terenie. Po zrzuceniu tobołków pierwszy rekonesans po centrum.




Co tu napisać… miasto zabytkowe, ładne, jest co oglądać, ale… jest położone na wzgórzach, więc albo drepta się ostro pod górkę, albo w dół. Komunikacyjnie jest jak najbardziej w porządku, metro załatwia wszystko, tym bardziej że cena za przejazd to około 60 groszy, więc człowiek nie zastanawia się jak w Warszawie, czy taniej, wolniej ale na piechotę, czy wywalać za 5 minut jazdy kupę kasy na bilet.



W międzyczasie kontaktujemy się jeszcze z biurem podróży, poprzez które załatwialiśmy formalności niezbędne do wjazdu w Strefę. Potwierdzamy, że jesteśmy, podajemy adres i umawiamy się na ósmą rano pod hostelem. Wszystkie formalności załatwiane były drogą mailową około dwóch miesięcy przed przylotem. I tutaj dla mnie miłe zaskoczenie. Po wysłaniu zapytań do sześciu różnych biur w Kijowie na następny dzień miałem odpowiedzi od WSZYSTKICH! Załatwiając coś ostatnio w Polsce, po wysłaniu siedmiu zapytań – cztery firmy olały temat – żadnej informacji zwrotnej. Koniec końców formalności załatwiliśmy w biurze go2chernobyl.com. Dali najlepszą cenę za busa tylko dla nas, przewodnika oraz wjazd w ciągu jednego dnia w dwa miejsca Prypeć i Duga (dwa osobne pozwolenia).








Noc oczywiście była intensywna (robienie zdjęć, degustacje lokalnych specjałów) ale na ósmą rano się pozbieraliśmy z nastawieniem, ze jak to na Wschodzie – dwie godziny spóźnienia, to nie spóźnienie. 8:02 telefon, że bus już czeka na dole, co nas naprawdę zdziwiło! Jak się później okazało, Kijów jest miastem specyficznym, rządzącym się swoimi prawami. Miasto na wskroś europejskie, i pomimo tego, że to Ukraina, wszyscy mówią po rosyjsku. Na pytanie: Dlaczego? Padła odpowiedź: Takie miasto…


Z Kijowa do pierwszego punktu kontrolnego w Strefie jest około 130 kilometrów. Na punkcie każą nam wysiąść z busa i sprawdzają zgodność danych z paszportów z danymi z pozwoleń na wjazd. Jest to o tyle ważne, że rozbieżność danych uniemożliwia wjazd do Strefy. Dlatego osoba z biura podróży trzykrotnie odsyłała emaila, żeby na 300% upewnić się, że wszystkie dane są prawidłowe. Na punkcie wsiada do nas przewodnik Żenia – facet pasjonat, praktycznie przez cały pobyt w Strefie coś opowiadał i to ciekawie. Pierwszy dłuższy przystanek robimy przy opuszczonym przedszkolu przed Czarnobylem.




Potem w samym mieście zatrzymujemy się przy pomniku i alei upamiętniającymi nazwy wysiedlonych wiosek. Dalej jedziemy pod reaktor.
Tutaj kilka informacji na temat samego Czarnobyla. Aktualnie mieszka tam około 2 tysięcy ludzi, w większości są to pracownicy elektrowni, która działała do…. 15 grudnia 2000 roku! Obecnie elektrownia to jeden wielki plac budowy sarkofagu mającego uszczelnić stary – betonowy.
Przed głównym wejściem do elektrowni znajduje się pomnik wybudowany na cześć ludzi, którzy zginęli podczas wybuchu oraz przy gaszeniu pożaru i likwidacji skutków wybuchu. Stamtąd jedziemy do miasta Prypeć.
Tak, do tego miasta widma, które owiane jest legendami. Na miejscu jesteśmy sami – zero ludzi. Piękna pogoda, świeci słońce… i zasadniczo to jesteśmy w lesie. Wszystko pozarastane, drzewa od kilku do kilkunastu metrów wysokości. Następne, co się rzuca w oczy, to czerwone gwiazdy i napisy CCCP.














W momencie, gdy mieszkańcy opuszczali domy, miasto leżało w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i pomimo upływu trzydziestu lat to dalej jest ZSRR! Na temat samego miasta oraz zakładów JUPITER, które się tu znajdowały, można znaleźć w necie dużo materiałów, ale po wizycie jedno wiemy na pewno – JUPITER NIGDY NIE WYPRODUKOWAŁ ŻADNEJ CZĘŚCI DO MAGNETOFONU, A PRZEZNACZENIE ZAKŁADU BYŁO INNE NIŻ PODAJE SIĘ OFICJALNIE.


Tym bardziej, że na terenie zakładu znaleźliśmy osłony do prętów reaktora, a zakłady znajdują się kilkanaście kilometrów od samej elektrowni. Sam przewodnik też był zdziwiony, skąd się to wzięło.
Po solidnym obejściu miasta pojechaliśmy obejrzeć Oko Moskwy. Co mogę powiedzieć? To, że MAJĄ ROZMACH SKURWYSYNY! Ogromna konstrukcja, około 500 metrów długości i 135 metrów wysokości robi wrażenie. Nie było czasu, żeby wejść na samą górę, poza tym nad linią drzew wiatr urywał tyłek, ale Szpulu już zapowiedział, że kiedyś tu wrócimy, bo bez wejścia się nie liczy 😀




Noc, oraz pozostałe dwa dni spędziliśmy bardzo intensywnie w samym Kijowie. Co możemy polecić?




















Na pewno Muzeum Czarnobyla, Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w którym można spędzić cały dzień, obowiązkowo Ławrę Pieczerską ze złotymi kopułami i spacer po Placu Niepodległości na którym co krok znajdują się zdjęcia upamiętniające ofiary rewolucji.














Tak naprawdę jest to jedyny ślad po tamtych wydarzeniach, bo wszystkie zniszczone budynki zostały wyremontowane i odnowione. Chodząc po Kijowie nie czuć, że dwa lata temu dochodziło tu do regularnych walk, nie czuć też, że w Ługańsku i Doniecku toczy się wojna. Nie widać żadnego napięcia, ludzie są mili, uśmiechnięci, miasto żyje własnym życiem. Nikt na nas krzywo nie patrzył, że z Polski, wręcz odwrotnie – zawsze było miło, czy to w restauracji, czy w sklepie, czy na ławce w parku z Piercowką i kawiorem pod pachą 😉 Jeszcze jedną rzeczą, która zwraca uwagę jeżeli chodzi o architekturę, to niesamowite murale w różnych stylach. Dodaje to miejscom kolorytu, a dla turysty to fajny znak rozpoznawczy, bo widać je naprawdę z daleka.




Aha, no i na koniec, czego na pewno nie polecamy! Napoju Krem Soda, który inaczej można nazwać Zemstą Ukrainy. Czegoś tak okrutnego w życiu nie piliśmy. Smakuje jak waniliowy aromat do ciasta rozrobiony z mineralną wodą gazowaną. I normalnie nikt by tego nie kupił, ale Szpulowi i Kotletowi przypomniało się, że iks lat temu pili takie paskudztwo na Ukrainie i chyba mieli taką traumę, że musieli podzielić się nią z resztą. I się podzielili. I był konkurs, ale to już inna bajka, na chwilę obecną objęta cenzurą z uwagi na świeżość wydarzeń 😉