2017 Ukraina, Lwów

      Wypad do Lwowa został zaplanowany już kilka miesięcy temu między innymi z uwagi na promocje biletów tanich linii lotniczych. Środki transportu takie jak samochód, pociąg i autokar odpadły w przedbiegach, ponieważ czas przejazdu w obydwie strony to około doby (samochód 14-15 godzin) i nie go końca wiadomo było jak wygląda sytuacja na przejściach granicznych. Do wyboru mieliśmy pobyt sobota – wtorek (4 dni) lub wtorek – sobota (5 dni), ponieważ tak latają samoloty z Wrocławia. Wybraliśmy wariant krótszy, lecz jak się okazało – w pełni wystarczający. Samolot ląduje we Lwowie o godz. 14:15 czasu lokalnego, więc praktycznie całe popołudnie i wieczór mieliśmy do wykorzystania dla siebie.

      Jak najkrócej opisać Lwów? Dla mnie osobiście miasto jest bardziej ukraińskie niż sama Ukraina. Ludzie udają że nie mówią po rosyjsku, chociaż doskonale rozumieją. Polskiego też niekoniecznie chcą używać, posługują się językiem ukraińskim. Praktycznie wszystkie napisy, reklamy, drogowskazy i menu w restauracjach, są tylko w języku ukraińskim. Jest to całkowite przeciwieństwo Kijowa, w którym funkcjonuje wyłącznie język rosyjski.

       Samo miasto nie jest duże, do wszystkich najważniejszych punktów, nawet tych najbardziej oddalonych na mapie można dotrzeć pieszo i spacer nie jest wcale męczący, bo po drodze jest zawsze coś ciekawego do zobaczenia. Wystarczy tylko trochę pozaglądać w boczne ulice, podwórka i bramy i odkryjemy coś, czego nie ma w żadnym przewodniku.

       Natomiast jeżeli chodzi o zabytki, to wszystko tutaj przytłacza z wielu powodów. Z nagromadzenia na niewielkim obszarze miejsc i budynków związanych z historią Polski i z jej kluczowymi dziejami, z tym, jak część zabytków niszczeje i nikt o nich nie pamięta, a przede wszystkim z tym, jak wymieszały się tutaj karty historii i że wszystko to jakoś może funkcjonować bez większych zgrzytów. Bo mamy w jednym miejscu Ukraińców, Rosjan, Polaków, miejsca pamięci Obrońców Lwowa, Stepana Bandery, hitlerowców ukraińskich, zamordowanych profesorów lwowskich i wiele innych, które wzbudzają dużo emocji zarówno wśród turystów jak i samych mieszkańców Lwowa.

      Teraz parę praktycznych wskazówek, które opisywane są w większości przewodników, ale które według mnie są przydatne dla osób mających pierwszy raz styczność ze „wschodem”. Jeżeli nie macie potrzeby, nie korzystajcie z taksówek parkujących przed głównym terminalem. Ceny przejazdu do Centrum wahają się od 200 do 300 hrywien, natomiast bilet autobusowy kosztuje 4 hrywny za osobę. Sprzed terminala odjeżdża tylko jeden autobus nr 48. Jeździ co pół godziny i nie sposób go przeoczyć, bo jest żółty i przeważnie okrutnie sponiewierany przez czas.

      Około 400 metrów po lewej stronie od terminala biegnie główna ulica kończąca się przy starym terminalu lotniczym i przy niej mamy kolejny przystanek linii 48 – tam już nie ma nachalnych taksówkarzy i jest spokój. Z tego przystanku odjeżdża również trolejbus – ten środek transportu jest nowszy i bardziej komfortowy. Bilet kosztuje 5 hrywien, jednak trolejbusy nie wszędzie dojeżdżają. Na przystanku nie ma rozkładu, ale pytajcie kierowców – oni wam powiedzą, czy dojedziecie tam gdzie chcecie i wysadzą was najbliżej waszego miejsca docelowego. W zasadzie to głośno krzyczą, że to już tutaj 😀

       Jeszcze jedna praktyczna rada – tak jak już napisałem cena biletu jest stała i nie trzeba przepychać się do kierowcy, żeby kupić bilet lub bilety. Podajemy z końca autobusu pieniądze i mówimy pasażerowi przed nami ile chcemy biletów i on podaje dalej. Jak nie mamy odliczonej kwoty, to za chwilę wraca do nas reszta. Biletu w wersji papierowej nie ma, płaci się po prostu za przejazd. Ktoś, kto spotyka się z tym pierwszy raz na pewno się zaśmieje, lub skomentuje, że w Polsce to już by było po pieniądzach, ale tutaj, a właściwie w większości krajów bloku wschodniego to tak funkcjonuje i nikogo to nie dziwi.

       Miejsce noclegowe zarezerwowaliśmy wcześniej poprzez portal booking.com. Wynajęliśmy dwupokojowe mieszkanie w bloku przy prospekcie Czornowoła 1, i… miłe zaskoczenie. Wszystko wyglądało tak jak w ofercie. Żadnych ujęć z „szerokiego kąta” powiększających mieszkanie, żadnych niespodzianek, niedomówień, po prostu nic. Mieszkanie w dobrym standardzie, czyste, duże, z dużą kuchnią do narad grupowych i balkonem z widokiem na Operę Lwowską.

       Co prawda znajdowało się na piątym piętrze i była konieczność korzystania z windy, która nie wzbudzała zaufania, ale lęki, czy aby na pewno się nie urwie lub coś w niej nie odpadnie, jednak tutaj jest to lokalny folklor – klatki schodowe oraz windy to temat na osobny obszerny rozdział! Trochę o tym napomknąłem w relacji z Kijowa, tam też była winda o podobnym standardzie…

      Pod kątem kulinarnym wyjazd nastawiony był oczywiście na specjały kuchni ukraińskiej… aczkolwiek na pierwszy cel obraliśmy lokal z jedzeniem gruzińskim z obowiązkowymi chinkali i chaczapuri (na zdjęciu odżachuri) –  Tak… to było to 😀

       Popołudniowy spacer zaczęliśmy od prospektu Swobody biegnącego wzdłuż dawnych Wałów Hetmańskich. Wały Hetmańskie to historyczna reprezentacyjna część Lwowa. Znajduje się tutaj między innymi budynek Opery Lwowskiej, pomnik Tarasa Szewczenki i Kolumna Adama Mickiewicza.      

      Idąc od strony Opery na wysokości Figury Najświętszej Marii skręcamy w ulicę Mikołaja Kopernika, na której znajduje się Pałac Potockich. Obecnie w głównym obiekcie znajduje się Lwowska Galeria Sztuki, część jest lwowską rezydencją prezydenta Ukrainy a w dobudowanym w podobnym stylu budynku obok mieści się Lwowski Pałac Sztuki. Następnie zrobiliśmy dosyć spore kółko ulicami Stepana Bandery, Piotra Doroszenki i Juliusza Słowackiego podziwiając zabytkowe kamienice w których mieściły się w przeszłości między innymi słynne Ossolineum (tutaj powstało, a właściwie zostało ufundowane przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego w 1817 roku) i Gmach Poczty Głównej. Spacer zakończyliśmy w Parku Iwana Franki. Jest to najstarszy park Lwowa, ładnie utrzymany, zadbany i co najważniejsze – cichy. Można tutaj chwilę odpocząć od szumu miasta, a właściwie od dźwięków tramwajów i zdezelowanych marszrutek.

       Na koniec dnia Lwów zaskoczył nas ładnym zachodem słońca… i hałasem do samego rana. To uroki mieszkania przy ruchliwym skrzyżowaniu w ścisłym centrum, gdzie większość ulic wyłożona jest kostką brukową.
Żeby badcholesterolowej tradycji stało się zadość, na śniadanie oprócz obowiązkowych warzyw z różnymi majonezami zakupiłem ORYGINALNĄ kiłkę oraz suszone kalmary! JEST MOC!!!

Następny dzień pobudka, śniadanie i wymarsz na Wysoki Zamek, czyli wzgórze górujące nad miastem. Na wzgórzu znajduje się obecnie taras widokowy oraz wieża telewizyjna. Taras widokowy to sam szczyt Kopca Unii Lubelskiej, który został usypany dla upamiętnienia 300 – lecia unii polsko – litewskiej. W kopcu znajduje się między innymi ziemia z grobów Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego oraz pola bitwy pod Racławicami i Kopca Tadeusza Kościuszki w Krakowie.


Po drodze na Wysoki Zamek mijamy w oddali Cerkiew Przemienienia Pańskiego z jej zielonymi kopułami oraz Kościół św. Jana Chrzciciela znajdujący się przy Starym Rynku. Podczas spacerów warto zaglądać w podwórka lub za płoty, bo tam zawsze jest coś 😉


Z Wysokiego Zamku schodzimy ulicą Krzywonosa, Huculską i Łysienki do małego parku w którym znajduje się pomnik na cześć 125-lecia powstania Towarzystwa Proswita. Jest to ukraińska organizacja społeczno – oświatowa powstała w 1868 roku we Lwowie, a została reaktywowana w 1992 roku w Kijowie.

       Obok parku wznosi się Cerkiew Świętego Jerzego oraz Cerkiew św. Michała Archanioła. Do cerkwii i kościołów nie wchodziliśmy zwiedzać, ponieważ odbywały się w nich niedzielne nabożeństwa, a my ubrani byliśmy typowo turystycznie, więc jakoś nie wypadało. Poza tym dla mnie każdy kościół wewnątrz wygląda tak samo, więc uważam to za zbędny punkt programu. Obydwie cerkwie położone są po przeciwległych stronach ulicy Proswity, przy której znajduje się gmach dawnego Namiestnictwa Galicji.
 Naprzeciwko schodów prowadzących do oraz Cerkwii św. Michała Archanioła widać budynek Baszty Prochowej. Jest to zachowana część fortyfikacji obronnych miasta. Obecnie wewnątrz znajduje się Dom Architekta z salą konferencyjną rodem z lat 60 – 70, fortepianem marki Bechstein i krzesłami z zamku w Świrzu oraz starą panoramą Lwowa. O samym budynku oraz kilku innych ciekawych rzeczach opowiedział nam starszy pan (nie wiem, jaką miał tam funkcję), który przyjechał do Lwowa jak miał trzy lata. Bardzo miła rozmowa z miłym człowiekiem, jeżeli będziecie mieli okazję zachęcam do wysłuchania, co ma do powiedzenia. Chyba trochę z nostalgią wspominał poprzedni ustrój ze względu na to, że kilkadziesiąt lat temu większość budynków i zabytków była w rękach państwa i były pieniądze na ich renowację i utrzymanie, a w chwili obecnej część popada w ruinę i zapomnienie.
     Po wyjściu z baszty przechodzimy ulicę Pidwalną i widzimy przed sobą na wprost pomnik Iwana Fedorowa, po prawej stronie czerwony tramwaj przekształcony w informację turystyczną oraz wieżę Korniakta (dzwonnicę Cerkwii Zaśnięcia MB), a po lewej stronie budynek Arsenału Królewskiego. Na tym placu w ciągu dnia odbywa się pchli targ, więc fani staroci na pewno znajdą coś dla siebie. Taaa, znaleźć to jedno, a przewieźć w bagaży lotniczym i inna sprawa 😉

Idąc dalej prosto mijamy pomnik i wchodzimy na Plac Muzealny na którym umieszczono pomnik Nikifora Krynickiego. Przy Placu Muzealnym znajduje się Kościół Bożego Ciała i klasztor Dominikanów. Kościołów i cerkwii we Lwowie jest aż nadto, co prawda każdy ma swoją historię i sam w sobie jest ciekawy, ale… ile można? Z placu przed kościołem szybkie przejście ulicą Stauropigijską i jesteśmy na Rynku.

      Na temat Rynku nie będę się rozpisywał, bo o jego historii i historii kamienic powstała masa książek. Miejsce ładne, zadbane z dużą ilością restauracji, mnóstwem turystów, czterema fontannami w czterech narożnikach oraz budynkiem Ratusza wraz z wieżą na którą trzeba wejść. Dlaczego? Zobaczcie poniżej!


Koniecznie trzeba przespacerować się po bocznych uliczkach. Są tam ciekawsze restauracje, mniejszy tłum i jest bardzo kolorowo. Do obowiązkowych punktów programu należy oczywiście wizyta w Lwowskiej Manufakturze Czekolady działającej w kamienicy przy ulicy Serbskiej. Hmmm… nawet jak się nie chce nic kupić, to i tak zakupy będą. Wierzcie mi!!!


Po nieplanowanych czekoladowych zakupach przeszliśmy jeszcze ulicami Starojewierską i Halicką obok kaplicy Boimów i Bazyliki Metropolitalnej na Plac Pidkowy, gdzie stoi pomnik Iwana Pidkowy, bohatera poematu Tarasa Szewczenki o takim samym tytule.


Z placu kierujemy się w lewo i mijamy Kolumnę Adama Mickiewicza, następnie pomnik Króla Daniela przy Placu Sobornym, przechodzimy pomiędzy Kościołem Bernardynów i murami obronnymi miasta wychodząc na ulicę Wynnyczenki i plac Mynta z fontanną i figurą małego chłopca. Przy tym placu zaczynają się dwie ulice – Łyczakowska i Piekarska. Tutaj robimy przerwę na obiad w restauracji Starogrod (100 metrów po prawej stronie placu przy ulicy Rzymiannej). Restaurację polecamy, ponieważ jest na uboczu, wiec nie ma tłumów, a wszystko co zamówiliśmy smakowało. Brak jakichkolwiek zastrzeżeń, a w ramach urozmaicenia posiłków – muzyka ludowa na żywo 😀


Po obiedzie wracamy najkrótszą drogą, czyli prowadzącą obok pomnika Króla Daniela, Kolumny Adam Mickiewicza, pomnika Tarasa Szewczenki i budynku Opery Lwowskiej do domu po drodze zahaczając o sklep ze słodyczami firmy Roshen. Jest to ukraińska marka o której można napisać, tylko tyle, że jak człowiek zacznie, to wiosłuje wszystko bez opamiętania. Szczególnie żelki 😉
Pomimo tego, że dzień był intensywny i przeszliśmy kilkanaście kilometrów pieszo, zebrałem się jeszcze na nocny spacer i nocne fotografowanie miasta. Około północy nie ma już ludzi, lokale są pozamykane, miasto zasypia. We Lwowie praktycznie nie da się zgubić, kościelnie wieże to bardzo dobre punkty orientacyjne, wiec drugiego dnia nie potrzebowaliśmy już mapy, tylko przewodnik, żeby doczytać po drodze o miejscach w których aktualnie jesteśmy lub w które idziemy.

       Poniedziałek (dzień trzeci) zaczęliśmy od śniadania składającego się ze smażonych pierogów zakupionych od babuszki na pobliskim targowisku. Były pyszne, bo domowe! Po śniadaniu spacer w najbardziej odległe miejsca do zwiedzenia, czyli skansen w Sewczenkowskim Gaju oraz Cmentarz Łyczakowski. Droga jest o tyle prosta, że tak jak napomknąłem powyżej od placu Mynta idzie się cały czas zaczynająca się tam ulicą Łyczakowską i po około dwóch kilometrach skręca się w lewo w ulicę Krupiarską, która prowadzi bezpośrednio do wejścia do skansenu. Na terenie skansenu zgromadzono około 150 zabytków drewnianych różnych grup etnograficznych. Można tutaj spędzić pół dnia, tym bardziej, że jest to teren zalesiony dający dużo cienia. Tutaj jedna mała uwaga. W poniedziałki i wtorki wnętrza budynków są niedostępne dla zwiedzających. Dlatego też obejście wszystkich obiektów zajęło nam niecałe dwie godziny.

        Ze skansenu na Cmentarz Łyczakowski idzie się około 15- 20 minut i to cały czas z górki. Ponieważ cmentarz jest obiektem muzealnym przy wejściu trzeba kupić bilet i dodatkowy – na fotografowanie. Sam cmentarz przy wejściu robi ogromne wrażenie. Jest tam całe mnóstwo odnowionych i odrestaurowanych pomników, jednak idąc w kierunku Górki Powstania 1863 jest coraz szarzej, brudniej i smutniej. Pomniki poniszczone, zarośnięte, niektórych praktycznie nie widać zza roślinności. Widoczne też są ślady działania złodziei i wandali. Cmentarz ma tak naprawdę trzy dobrze utrzymane części – po lewej stronie od wejścia, Górka Powstania oraz Cmentarz Orląt Lwowskich przyległy do niego Cmentarz Strzelców Siczowych.

       Z Cmentarza wracamy ulicą Piekarską mijając Pomnik Lekarzy przy Akademii Medycznej. Po drodze ponowna wizyta w Manufakturze Czekolady, spacer dawnymi Wałami Hetmańskimi … i po kolacji przed 22:00 już wszyscy spaliśmy. To był kolejny intensywny, dzień z dużą ilością kilometrów, tym bardziej, że temperatura też dała się nam we znaki, bo przecież mamy środek lata.

       Czwarty dzień to już transfer na lotnisko – ponownie autobus numer 48 odjeżdżający bezpośrednio sprzed naszego budynku, delikatne opóźnienie z wylotem spowodowane wyważaniem samolotu, czyli przesiadaniem się części pasażerów z przodu na tył… i jesteśmy we Wrocławiu, skąd godzina jazdy samochodem do Opola i całe popołudnie przeznaczone na wyłączenie trybu urlopowego, bo przecież w środę do pracy. No cóż! Życie!

 


error: Nie kopiuj!!!