2017 – Zachodnie Wybrzeże USA i Meksyk

    W październiku tego roku mieliśmy okazję spędzić dwa tygodnie na Zachodnim Wybrzeżu USA oraz w Meksyku. Wyjazd zorganizowany został przez Centrum Nurkowe Aquatek. Czas tradycyjne już zaleciał bardzo szybko, ponieważ był zaplanowany od rana do późnego wieczora, jednak dzięki temu zobaczyliśmy parę ciekawych rzeczy pomimo naprawdę dużych odległości.

      Część z nas ledwo zdążyła na samolot. Dlaczego? Bo samochód się zepsuł. W zasadzie tylko opona, ale przy okazji mogliśmy się przekonać, że różnego rodzaju assistance i ubezpieczenia drogowe pomimo zapewnień osób je polecających nie są nic warte. Cytat osoby sprzedającej auto: „…zapas? Po co komu zapas? Teraz w razie awarii auto holują w pięć minut 24h na dobę…”. Reklama dźwignią handlu, więc gdyby nie szybka organizacja transportu we własnym zakresie, to stalibyśmy pośrodku lasu pół dnia. Jak już dzięki uprzejmości kolegi dotarliśmy na lotnisko i nadaliśmy bagaż, to ciśnienie zeszło. Z nas, bo z opony wcześniej 😉

      Lot trwał około 11 godzin, na lotnisku w Los Angeles wylądowaliśmy około 16:00. Na terminalu przywitali nas Jola z Andrzejem, którzy przez następnie pięć dni byli naszymi przewodnikami. Po szybkim transferze do hotelu i chwili odpoczynku udaliśmy się na wieczorny spacer Hollywood Boulevard czyli słynną Aleję Gwiazd.


Rozpoczęliśmy od Dolby Theatre, czyli miejsca w którym odbywają się ceremonie wręczenia Oskarów. Nie wiem, czy to z powodu miejsca, czy dlatego, że była sobota, przez całą ulicę przewalały się dzikie tłumy, więc robienie zdjęć było sporym wyzwaniem i musiałem zrezygnować ze statywu.


Nieopodal znajduje się Teatr Chiński przed wejściem do którego najsłynniejsze osoby związane z Hollywood odbiły swoje dłonie i złożyły podpisy na betonowej nawierzchni. Idąc chodnikiem spaceruje się po gwiazdach sław – tych których wypatrzyliśmy, to Harrison Ford, Michael Jackson, Pola Negri …. i Shrek! Tak, on też ma swoje miejsce w Alei Gwiazd!

       Późno w nocy wracamy do hotelu, ponieważ droga w obydwie strony zajęła nam dobrze ponad dwie godziny. Samo Los Angeles jest tak rozległe, że nie ma możliwości przemieszczania się po nim bez samochodu. Komunikacja miejska funkcjonuje odrębnie dla poszczególnych dzielnic, więc żeby przemieścić się dłuższy kawałek trzeba korzystać z przejazdów łączonych, a nie zawsze przystanek końcowy jednego przewoźnika znajduje się przy przystanku początkowym kolejnego. Co do metra – nie korzystaliśmy, ponieważ w miejscach gdzie nocowaliśmy nie było po prostu stacji.


Wcześnie rano pakujemy się do samochodów i przejeżdżamy przez Beverly Hills pod najsłynniejszy symbol Los Angeles – górujący nad miastem biały napis HOLLYWOOD.

       Jak jest Hollywood, to także jest Hollyweed 😀 I tutaj ciekawostka. W stanie Kalifornia medyczna marihuana jest zalegalizowana. Jest sprzedawana w punktach takich jak na zdjęciu poniżej, jednak do zakupu wymagana jest recepta. Tylko skąd wziąć receptę? No od lekarza, który od poniedziałku do sobory siedzi w środku i je wypisuje. Po prostu przychodzi się,, mówi, że na przykład boli mnie głowa, albo coś innego…. i mamy receptę na zakup legalnego zioła. Można? Można! :A dokładna nazwa tego lokalu brzmi Hollyweed Dispensary, czyli po prostu ambulatorium 😀

O tym, że wszystko odbywa się z poszanowaniem prawa, doskonale świadczy to, że po drugiej stronie ulicy stał radiowóz policyjny, który tego prawa strzegł!


Następnym przystankiem było Las Vegas. Była to długa trasa, bo ponad 450 kilometrów, więc po całodziennej jeździe i przystanku na bardzo późny obiad dotarliśmy do hotelu Four Queens. W hotelu – chyba jak w każdym w Las Vegas znajdowało się duże kasyno. Po rzuceniu toreb do pokojów wyruszyliśmy „na miasto”. Rozpoczęliśmy od The Venetian Resort. Jest to część największego na świecie kompleksu hotelowego. Całość jest przeogromna, a dokładając do tego kanały z gondolami znajdujące się na ostatnim piętrze galerii handlowej i wrażenie jakby spacerowało się po ulicach Wenecji, na usta ciśnie się jakże kwieciste i polskie „mają rozmach sk…ny!”


Ponieważ w dalszych planach było zwiedzanie innych kasyn i hoteli, część z nas postanowiła się przejść ulicami Las Vegas, żeby zobaczyć i poczuć klimat samego miasta. I tak sobie szliśmy Las Vegas Strip mijając po drodze Caesars Palace znany między innymi z filmu Kac Vegas, jeden z najstarszych hoteli – Flamingo oraz Bellagio z jeziorem i słynnymi fontannami. Tutaj spacer został przerwany. Na początku naszą uwagę zwróciły kolumny samochodów na sygnałach, a później krążące nad nami śmigłowce policyjne.

Po jakimś czasie wyłączono muzykę i w mieście zrobiło się cicho. Do tego biegający ludzie, zespoły szturmowe SWAT i zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, bo nikt do końca nie wiedział co się dzieje. Później okazało się, że byliśmy dwa kilometry od hotelu, z którego zamachowiec strzelał do ludzi. Tak, to był ten 1 października… Po dłuższych lub krótszych perypetiach w końcu wszyscy dotarliśmy do hotelu i wcześnie rano wyruszyliśmy w dalszą część trasy.


Kolejny dzień w samochodach z dłuższym postojem przy Zaporze Hoovera i końcowym przystankiem w Wielkim Kanionie Kolorado. Zapora i cała infrastruktura jest przeogromna, znajduje się tam muzeum, na które nie mieliśmy czasu, a które na pewno jest warte odwiedzenia, chociażby po to, żeby zobaczyć jaki wkład pracy został włożony w powstanie tej konstrukcji. Natomiast Wielki Kanion… jest po prostu wielki. Nie da się opisać wrażenia, gdy stoi się na jego krawędzi. Tego nie oddają również zdjęcia – obojętne jakie i kto zrobił. Faktycznie jest to jedno z kilku miejsc nie tylko w USA ale i na świecie, które trzeba zobaczyć!

I znowu późną nocą dotarliśmy do miejsca noclegowego – miasteczka Flagstaff. Rano obudził nas szron na trawie pomimo tego, że w dzień temperatura dochodziła do 30 stopni. Spowodowane to było najprawdopodobniej wysokością, bo znajdowaliśmy się około 2100 metrów nad poziomem morza.

     Przed nami pozostał najdłuższy odcinek trasy, bo ponad 700 kilometrów, ale… jak się okazało, dla mnie i nie tylko dla mnie – chyba najciekawszy. Jechaliśmy legendarną Route 66 zatrzymując się po drodze w klimatycznych miasteczkach, w których było praktycznie wszystko co może kojarzyć się właśnie ze Stanami z lat 50-60. A z resztą…. sami zobaczcie poniżej!


I znowu późno w nocy dotarliśmy do Los Angeles. Tym razem nocowaliśmy dzielnicy Long Beach. Poranny spacer pokazał nam jak miasto może być zróżnicowane. Cała zabudowa to parterowe drewniane domy. Z dekoracji mogliśmy się domyślić, do jakich grup etnicznych należą ich właściciele. Kilka napotkanych osób powiedziało nam z uśmiechem „dzień dobry” i zorientowaliśmy, że jako jedyni biali jesteśmy atrakcją dla mieszkańców. Ciekawe doświadczenie 😀


Ponieważ do przeprawy promowej z Los Angeles na wyspę Catalina zostało nam jeszcze trochę czasu, podjechaliśmy na nabrzeże Long Beach, żeby z bliska obejrzeć jeden z najsłynniejszych transatlantyków – Queen Mary. Obecnie statek został przebudowany na muzeum i hotel. Przy dziobie statku zacumowana jest radziecka łódź podwodna B-427, która została przekształcona na muzeum Zimnej Wojny.


Kolejny przystanek to wyspa Catalina znajdująca się na Oceanie Spokojnym w odległości około 35 kilometrów od wybrzeża USA. Miejsce całkowicie odmienne od Los Angeles – spokojne i zielone. Główna miejscowość i port Avalon to tylko 3100 mieszkańców i jest to ponad 85 procent wszystkich mieszkańców wyspy. Uroku temu miejscu nadają małe, ale ładne i zadbane domki, klimatyczne puby i restauracje oraz elektryczne auta – ponieważ cała wyspa jest obszarem chronionym. Żyje tu stado koło 150 bizonów, po ulicach chodzą młode jelenie, a w kwiatach można dostrzec kolibry. I uprzedzając pytania dociekliwych odpowiadam – nie, żaden nie jest biały 😉


Tutaj zrobiliśmy dwa pierwsze nurkowania – jedno w miejscu El Cove, drugie w lasach kelpowych.


Po drodze spotkaliśmy jeszcze duże stado delfinów, które popisywały się skokami przy naszej łodzi.


Po dwóch dniach ponownie zawitaliśmy do Los Angeles, skąd wyruszaliśmy w dalszą drogę. Ponieważ mieliśmy wolne całe popołudnie postanowiliśmy zrobić sobie spacer. Po zapoznaniu się z planem miasta stwierdziłem bezkrytycznie, że przecież to jest blisko. Taaaaa… okazuje się, że tam są takie odległości, że praktycznie mało kto porusza się pieszo. Jeszcze bez zmęczenia doszliśmy do Manhattan Beach – słynnych plaż Los Angeles – miejsca uczęszczanego przez serferów, setek ludzi grających w siatkówkę na szerokiej na ponad sto metrów plaży na której znajdują się domki ratowników znane doskonale z serialu Baywatch, pięknych i drogich rezydencji znajdujących się przy głównym deptaku. Trochę rozleniwiła nas przepyszna kolacja z owocami morza, więc droga powrotna to była męka. Po co wracać tą samą drogą? Przecież też są inne… to był jak zwykle mój pomysł, więc po zmierzchu szliśmy i szliśmy malowniczą drogą biegnącą pomiędzy elektrownią a oczyszczalnią ścieków. Taka nadprogramowa wycieczka po strefie industrialnej 😉


Rano pobudka, transfer na lotnisko, odprawa, niecałe trzy godziny w samolocie i… Witaj Meksyku! Z lotniska jeszcze trzy godziny i na prawie tydzień zamieszkaliśmy w La Paz – bazie wypadowej na nurkowania w Zatoce Kalifornijskiej zwanej też Morzem Corteza. Samo miasto, a właściwie nadbrzeżna część w której mieszkaliśmy jest typowo turystyczna, z dużą ilością restauracji oraz lokalnych barów. Jest tam bardzo ładna promenada, która aktualnie jest modernizowana. Promenada ożywała dopiero po zmierzchu, gdy temperatura spadała do około 30 stopni – w dzień bywało i 38, ale to wakacje, więc chyba o to chodzi 😉


Większą część dnia spędzaliśmy na łodzi, ponieważ miejsca nurkowe były oddalone o kilka godzin od portu. Cztery kolejne dni były dniami nurkowymi.

Dzień 1 – Nurkowanie 1 – Wrak Fang Ming –  chiński statek rybacki przechwycony przez meksykańskie służby za próbę przemytu ludzi do USA. Został zatopiony w 1999 roku w celu stworzenia sztucznej rafy. Wrak leży na głębokości 21 metrów i ma 56 metrów długości.


Dzień 1 – Nurkowanie 2 – San Rafaelito Tower Sea Lions – mała kolonia lwów morskich wylegujących się zarówno na skałach jak i pływających przy nich na małej głębokości. Tutaj z uwagi na to, że miejsce nie jest często odwiedzane przez nurków, przewodnicy zalecili nie podpływać za blisko, żeby nie doszło do konfrontacji 😉

Dzień 2 – Nurkowanie 1 – Wrak Ferry Salvatierra – prom zatonął w 1976 roku uderzając o skały. Na pokładzie przewożono puste cysterny. Wrak wraz z ładunkiem leży na głębokości około 18 metrów. Jest nienaruszony w 70%.


Dzień 2 – Nurkowanie 2- La Reina Tower Sea Lions – naturalna kolonia uchatek i lwów morskich. Znajduje się w obszarze pod szczególnym nadzorem, ponieważ jest to miejsce ich naturalnego rozrodu. Jednorazowa ilość nurków w wodzie jest ograniczona i dozorowana przez strażników, a w rejon kolonii zalecane jest podpływanie wyłącznie małymi łódkami. Tutaj było widać, że zwierzęta są przyzwyczajone do obecności ludzi i dlatego można było podpłynąć naprawdę blisko.

Dzień 3 – Nurkowanie 1 – C59 Wreck – amerykański trałowiec ( USS Diploma) z czasów II Wojny Światowej sprzedany marynarce meksykańskiej. W 2004 roku został zatopiony z przeznaczeniem na sztuczną rafę i leży na prawej burcie na głębokości od 9 do 20 metrów. Wnętrze kadłuba jest powycinane i dostępne do nurkowania na całej długości.


Dzień 3 – Nurkowanie 2 – Tintorera – rafa z dużą ilością muren oraz tak zwanych węgorzy ogrodowych (garden eels). Na dużej połaci z dna wystają ich głowy, które wyglądają jak falujące rośliny. Przy próbie podpłynięcia, wszystkie chowają się w muł. Miały też być duże manty, ale niestety nie było nam dane ich zobaczyć.


Dzień 4 – Nurkowanie 1 – Los Islotes Sea Lion Collony – kolejna duża kolonia uchatek. Znajduje się w obszarze pod szczególnym nadzorem, ponieważ jest to miejsce ich naturalnego rozrodu. Jednorazowa ilość nurków w wodzie jest ograniczona i dozorowana przez strażników, a w rejon kolonii zalecane jest podpływanie wyłącznie małymi łódkami. Tutaj było widać, że zwierzęta są przyzwyczajone do obecności ludzi i dlatego można było podpłynąć naprawdę blisko.


Dzień 4 – Nurkowanie 2 – Sulanny Reef – rafa z dużą ilością większości ryb występujących w Morzu Corteza. Płytkie nurkowanie, maksymalnie do 10 metrów.

W ostatni dzień mieliśmy do wyboru wyjście w góry, całodniowy wyjazd do starych miasteczek i kopalni złota lub pływanie z rekinami wielorybimi. Wybraliśmy ostatnią opcję i to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę! Co innego oglądać kilkumetrowego „maluszka” w telewizji, a co innego być obok niego w wodzie 🙂


Wieczory przeznaczaliśmy na regenerację w mniej lub bardziej lokalnych pubach i restauracjach, korzystając z uroków kuchni meksykańskiej. Nie mogło oczywiście zabraknąć lokalnych alkoholi w postaci piwa, drinków i tequili. Smaczku dodawały jeszcze wszechobecne dekoracje związane z nadchodzącym świętem Dia de los Muertos, czyli Świętem Zmarłych obchodzonym w Meksyku radośnie i kolorowo.

I zanim się obejrzeliśmy, dwa tygodnie minęły jak dwa dni. Po powrocie jeszcze czekał nas szok temperaturowy, bo Warszawa przywitała nas deszczem i kilkoma stopniami na plusie. To tak, żeby szybko wskoczyć na właściwe tory 😉


error: Nie kopiuj!!!