2018 Filipiny

Chyba już tradycyjnie, w bardziej egzotyczne kierunki wyruszamy późną jesienią lub wczesną zimą. Przełom listopada i grudnia 2018 roku spędziliśmy na Filipinach. Organizatorem całego „zamieszania” w pozytywnym tego słowa znaczeniu było Free Life, czyli Kasia, Paweł i Tomek. Mieliśmy okazję poznać się z nimi w 2017 roku podczas nurkowej majówki na Gozo. Są to ludzie którzy potrafią dać od siebie mnóstwo pozytywnej energii, a przy tym lubią to co robią, więc jak okazało się, że organizują wyjazd na Filipiny, to już wiedzieliśmy, że nie będzie improwizacji i wszystko jest dopięte na ostatni guzik. A było naprawdę niesamowicie! Egzotycznie, ciepło, smacznie, kolorowo, bez pośpiechu, a przede wszystkim w miłym towarzystwie i bez żadnych zgrzytów. Od razu odpowiem – tak wypoczęliśmy! 😀

Dobrych kilka lat temu pakowanie się w tak daleką podróż to było przedsięwzięcie. Aktualnie z uwagi na chroniczny brak czasu, na wyjazdy pakujemy się ostatniego dnia wieczorem. Mam swoją stałą check-listę i z wykazem sprzętu nurkowego, sprzętu foto i dokumentów, a ciuchy wrzucam na sam koniec i biorę niezbędne minimum. Jakieś koszulki można kupić na miejscu a woda i detergenty są wszędzie, więc można sobie zrobić szybkie pranie.  Można zastosować też wersję skróconą prania, czyli pływanie w brudnych ciuchach w basenie, ale o tym to może innym razem. W każdym razie limit bagażu wynosił 30 kg, a nasze walizki ważyły średnio po 24 kilogramy, z czego oczywiście większość to sprzęt.

Już chyba tradycyjnie w drodze do Warszawy w naszym samochodzie włączyła się sygnalizacja spadku ciśnienia w oponie. Jeżeli czytaliście relację z wyjazdu do USA i Meksyku, to zapewne wiecie, że przez uszkodzone koło prawie spóźniliśmy się na samolot. Jak tym razem zobaczyłem kontrolkę ciśnienia, to uwierzcie mi, wymyśliłem bardzo dużo nowych przekleństw, tym bardziej, że ostatni raz kontrolka odezwała się właśnie rok wcześniej również w drodze na lotnisko! Koniec końców okazało się, że to fałszywy alarm, bo zostawiając samochód  na parkingu doszedłem do wniosku, że będę się tym martwił jak wrócimy, a jak wróciliśmy to powietrze w kole dalej było.

Cała grupa spotkała się na lotnisku w Warszawie. Tam przywitanie, zapoznanie się z nowymi twarzami, odprawa i… coś koło 24 godzin podróży. Najpierw ponad pięciogodzinny przelot do Dubaju, tam cztery godziny przerwy i następny dziewięciogodzinny lot do Cebu. Linie, którymi lecieliśmy to Emirates z szerokokadłubowymi Boenigami 777-300, więc podróżuje się komfortowo. Ja osobiście przespałem obydwa loty, z małymi przerwami na posiłki. Na lotnisku w Dubaju byliśmy kolejny raz, więc jego wielkość nas nie zaskoczyła. Leży ono z dala od centrum, więc nie ma szans, żeby ruszyć się i chociaż z taksówki obejrzeć Burdż Chalifa, czy Burdż al.-Arab, czyli dwa najsłynniejsze wieżowce tego miasta. W ciągu dnia podczas startu lub lądowania można zobaczyć na własne oczy, że jest to ogromny obszar zabrany pustyni, która cały czas się o niego upomina. Mniej uczęszczane kilkupasmowe drogi zasypane są wydmami. Wygląda to jak w Polsce podczas dużych opadów śniegu, gdzie wiatr na otwartych przestrzeniach nawiewa śnieg na drogi.

Po wylądowaniu w Cebu nastąpiło zderzenie innym klimatem. Temperatura około 30 stopni, wilgotność na poziomie 90% to nie jest to, czego pragnie się po tylu godzinach siedzenia w samolocie. Ale to jeszcze nie wszystko. Przed terminalem przywitali nas Pelayo i Sara – para Hiszpanów prowadząca bazę nurkową, do której to bazy chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć. Najpierw czekał nas godzinny przejazd do portu, później odprawa promowa i zdanie bagaży. Podróż promem to kolejne dwie godziny. Po dotarciu na Bohol odbiór, bagaży, kolejna godzina w busach i przejazd na wyspę Panglao.  Podróż długa i męcząca, ale zakończona przywitalną kolacją i pierwszym kontaktem z kuchnią filipińską.

Jak już dotarliśmy na miejsce i rozlokowaliśmy się w pokojach, to pierwszą, rzeczą którą odkryliśmy, był filipiński rum J O tym za jakąś chwilę, bo dla mnie to jeszcze nie był koniec wrażeń. Po takiej podróży, pomimo, że już było ciemno, wszyscy ruszyliśmy na plażę, żeby się wykąpać. W wodzie byłem dokładnie minutę, bo jak ostatnia sierota wlazłem na jeżowca, który elegancko pozostawił zwoje kolce w mojej pięcie.

Przed wyjazdem zapakowałem do torby buty do wody, ale zachowałem się jak jeden z bohaterów filmu Chłopaki Nie Płaczą. Pamiętacie słynne „…a na ch..j mnie ten kaktus?”. Tak właśnie zrobiłem z butami, które szerokim łukiem poleciały z torby do kartonu.

Pierwszy dzień, to tradycyjnie aklimatyzacja  zapoznanie się z najbliższym otoczeniem. Mieszkaliśmy w kameralnym hotelu bezpośrednio przy bazie. Hotel i baza położone są przy Alona Beach – plaży z całym mnóstwem barów, restauracji, mniejszych i większych hoteli oraz centrów nurkowych. Po pierwszym spacerze wiedziałem, że to jest to! Dużo różnorodnych i mieszających się zapachów potraw, świeże ryby i owoce, normalnie kulinarny szał! Dodając do tego ceny, które są bardzo przystępne dla przeciętnego Kowalskiego, można to przypłacić niezłą nadwagą. Z drugiej strony, zawsze to kilka kilogramów obywatela więcej i może warto w to zainwestować, bo znając pomysły aktualnie rządzących i ich wszechobecne rozdawnictwo pieniędzy, może wprowadzą jakiś program „Kilo plus” dla powracających do kraju. Bareja się nie mylił, on tylko za wcześnie z tym wyszedł przed szereg  😉

Kolejne cztery dni były dniami nurkowymi. Rano pobudka, śniadanie i czas na łódź. Ponieważ bezpośrednio przy plaży było bardzo płytko, na większą łódź dowoziły nas mniejsze, około dziesięcioosobowe łódki. Nie wiem dlaczego, być może to kwestia przepisów, ale przemieszczając się po płytkiej wodzie musieliśmy mieć na sobie kamizelki ratunkowe. Na łodzi już nie, tam było bezpiecznie 😉 Osobiście na łodzi czułem się jak zaawansowany emeryt, bo nie jestem przyzwyczajony, że ktoś za mnie składa sprzęt, zmienia butle, pomaga się ubrać i wyjść z wody. To nie nurkowanie w zimniej wodzie z twinsetem, gdzie człowiek w grubym ocieplaczu i suchym skafandrze czuje się jak w zbroi, tylko ciepła woda, pianka 3mm, bez rękawiczek (tutaj akurat był zakaz, nie wiem czemu) i kaptura. W każdym razie szło szybko, sprawnie i niestety można się do tego szybko przyzwyczaić.

Nasza łódź, pomimo, że z daleka nie wyglądała solidnie, jest w pełni funkcjonalna. Ma miejsce na sprzęt, jest gdzie usiąść i co najważniejsze – do wychodzenia z wody ma zamontowane po dwóch stronach opuszczane schody. Naprawdę fajny patent!

W ciągu czterech dni zrobiliśmy dziewięć nurkowań w tym jedno nocne. Nie będę się rozpisywał tak dokładnie jak na Gozo, gdzie miejsca nurkowe są bardzo zróżnicowane zarówno na powierzchni jak i pod wodą. Wrzucanie mapki ze współrzędnymi też nie ma sensu, bo na Filipinach jako to na morzu na powierzchni zawsze jest łódź i woda, czyli kropka na niebieskim tle 😉  Miejsca nurkowe znajdowały się w rejonie dwóch wysp – Panglao, na której mieszkaliśmy, oraz Pamilacan.

Pod wodą dzieje się, i to dużo. Temperatura wody to 27 stopni, dobra przejrzystość, jest co oglądać. Ukwiały, korale, gorgonie, ślimaki, mnóstwo ryb większych i mniejszych, węże, koniki morskie, żółwie i wszystko w niesamowitych kolorach!

 Po czterech dniach nurkowych nadszedł czas na odpoczynek, ale spędzony intensywnie na lądzie. Po późnym śniadaniu wybraliśmy się na przejażdżkę po wyspie. Rozpoczęliśmy od  Hinagdanan Cave – słynnej jaskini, w której można wykąpać się w podziemnym jeziorze. Nie wiem, czy nam się udało, czy jest to miejsce jest mało uczęszczane, ale poza naszą grupą trafiło się kilka Azjatek, które jak to Azjaci – weszły, zrobiły zdjęcia i wyszły w tempie Pendolino. Patrząc na to po jakimś czasie, wydaje mi się, że one po prostu zabłądziły, bo z zasady Azjaci jeżdżą na wycieczki całymi miastami jednocześnie, jak już są, to są wszędzie – wychodzą z każdej strony i otaczają.

Z jaskini pojechaliśmy na klif, z którego można było poskakać do wody. Spośród nas odważył się, tylko Tomek, ale on ma wprawę, co widać poniżej!

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy klimatycznym delikatnie zapuszczonym jeepney’u. Nie wiem ile tam stał, ale widać było, że upomina się o niego dżungla. Miał też pasażera na gapę, albo mieszkańca, który był równie zdziwiony jak my.

Są to samochody przerobione z amerykańskich jeepów na środki komunikacji publicznej. Jest to jedna z tych rzeczy, z którymi kojarzą się Filipiny. Auta są przyozdobione, kolorowe, czasami widać, że autora za bardzo poniósł melanż lub wyobraźnia. Ale ważne, że jeżdżą i to wcale nie tak wolno. Robią sobie zawody z tricyklami, czyli odpowiednikami azjatyckich tuk-tuków. Tricykle mają przyczepione do boku przyczepki dla pasażerów, więc siedzi się obok kierowcy. Jest to bardziej kolorowa i wyczesana wersja WuEski. Kto miał, albo znał kogoś, kto miał, ten wie o czym mówię!

Po dniu przerwy na lądzie czekał nas kolejny dzień nurkowy w rezerwacie przyrody przy wyspie Balicasag. Ponieważ jest to teren ściśle chroniony, występują ograniczenia jeżeli chodzi o ilość osób nurkujących w ciągu dnia. Pod wodą widać też różnicę w ilości życia. Na dzień dobry wpłynęliśmy w dużą ławicę ryb jack fish, a później krążyliśmy nad stadem żółwi. Przy wynurzeniu okazało się, że dogoniła nas burza widoczna wcześniej na horyzoncie i wychodziliśmy w deszczu  przy dosyć sporej fali, jednak nie takiej, żeby już dokarmiać mieszkańców rezerwatu. Po zmierzchu czekało nas jeszcze nurkowanie nocne.

Żeby nie było za lekko i akurat wypadało 30 listopada, zorganizowaliśmy imprezę andrzejkową na plaży. Oczywiście z tańcami, to późnych godzin nocnych, a właściwie wczesno porannych, tym bardziej, że trafił się w naszym gronie solenizant.

Siłą rzeczy następnego dnia nie robiliśmy nic, to znaczy robiliśmy – odpoczywaliśmy, czyli spacerki, plaża i zwiedzanie lokalnych knajpek. A jak knajpki, to i rum, o którym napomknąłem wcześniej. Ku mojemu i nie tylko mojemu zakończeniu, filipiński rum jest dobry i nie odrzuca od niego po kilku dniach. W sklepach można dostać dwa rodzaje – ciemny i biały. Pierwszy pije się z colą i limonkami, drugi ze spritem. Schłodzony jest dobry pół na pół z wodą. Nie jest to wyszukany trunek, ale ma jedną dużą zaletę. Jest niesamowicie tani. Litr kosztuje mniej, niż butelka Cola Coli. Nic dodać, nic ująć, tylko raczyć się doborowym towarzystwie!

Po całodniowym leżakowaniu, następnego dnia wyruszyliśmy na całodniową wycieczkę po wyspie Bohol. Pierwszym przystankiem był pomnik Przymierza Krwi zawartego w 1565 roku pomiędzy konkwistadorem Miguelem Lópezem de Legazpi a rządzącym w tym czasie na Bohol władcą Datu Sikatuna. Następny przystanek to XVI wieczny klasztor Bacalayon, w którym aktualnie znajduje się muzeum sztuki sakralnej.

Z muzeum przemieściliśmy się w miejsce, które jest jednym z najbardziej rozpoznawanych symboli Filipin. Jest to Sanktuarium Tassierów – rezerwat zagrożonych wyginięciem wyraków filipińskich. To malutkie, płochliwe ssaki wyglądające jak małpki. Ich cechą charakterystyczną są bardzo duże oczy. Są to jednak drapieżniki i pomimo niewielkich rozmiarów, sprowokowane są w stanie pogryźć.

Co jeszcze widzieliśmy po drodze? Pomnik przyrody zwany Aleją Drzew Mahoniowych lub Mahoniowym Gajem,  wiszące mosty nad rzeką Loboc i zobaczyliśmy też Filipiny z lotu ptaka, a właściwie Supermana. Jazda z dużą prędkością na linach, będąc podwieszonym w pozycji poziomej, to ciekawe przeżycie. Liny rozpięte są pomiędzy dwoma wzgórzami, 120 metrów niżej znajduje się dolina i rzeka Loboc.  Fajnym momentem jest hamowanie. Zbliżasz się z pełną prędkością do ściany budynku, z perspektywy kierowcy nie ma już szans na uniknięcie zderzenia, a tutaj nagle miękko zatrzymujesz się w praktycznie w miejscu.

Po takich atrakcjach czas na odpoczynek i lunch. Jest to kolejna z rzeczy kojarzących się z Bohol, czyli rejs tratwami po rzece Loboc połączony z lunchem. Z czego jest słynna ta rzeka? Kto oglądał kultowy Czas Apokalipsy, ten wie. W tym właśnie miejscu Francis Ford Coppola nakręcił jedno ze swoich najsłynniejszych dzieł. Nie, nie Ojca Chrzestnego, którego akcja dzieje się w Nowym Jorku, ale właśnie Czas Apokalipsy. Rzeka Loboc była planem zdjęciowym dla tego filmu i płynąc po niej możemy poczuć się przez chwilę jak bohaterowie tego filmu.

Zakończeniem intensywnego dnia był zachód słońca na Czekoladowych Wzgórzach. Są to porośnięte trawami wapienne formy w kształcie regularnych pagórków o wysokości maksymalnej 300 metrów. Ktoś je kiedyś policzył, jest ich całe 1268. Ciekawe, czy ktoś też wpadł na pomysł, żeby zaliczyć wszystkie szczyty? Korona Czekoladowych Wzgórz – to brzmi dumnie! Choroby wysokościowej człowiek się nie nabawi, ale zakwasów na pewno tak!

Kolejny dzień był przeznaczony na zasłużony odpoczynek, jednak część z nas zdecydowała się na kolejne nurkowania. Zrobiliśmy trzy, w tym kolejne nocne. Nocą życie pod wodą zmienia się całkowicie. Ponieważ korzysta się z oświetlenia sztucznego, kolory są bardziej widoczne i można skupić się na szczegółach. W nocy żerują inni mieszkańcy rafy, można trafić na fluorescencyjne ślimaki lub krewetki , które są niewidoczne w dzień.

Przedostatni dzień na Filipinach to wycieczka na wodospady, krótki spacer po dżungli oraz lunch przy rzeczce przygotowany przez lokalnych mieszkańców. Kolejny mile spędzony czas.

Ostatni dzień, to suszenie i pakowanie sprzętu, drobne zakupy, ostatnie wizyty w lokalnych restauracjach, oraz mocne postanowienie, że kiedyś trzeba tu wrócić. Bo tak jak już wcześniej napisałem, że klimat miejsca, to nie tylko samo miejsce, ale przede wszystkim ludzie. Będzie brakować tych balkoników i rozmów do późnej nocy, tak jakbyśmy nie mieli czasu nagadać się w dzień!

Droga powrotna pomimo, że czasowo dużo dłuższa (ponad 30 godzin), to zleciała dosyć szybko. Być może dlatego, że część promowo – busowa była na samym początku. Po oddaniu bagażu na lotnisku czułem się prawie jak w domu. Ponownie kilka godzin spędziliśmy na międzylądowaniu w Dubaju. Tutaj rada dla osób, które będą miały przyjemność, albo będą musiały spędzić tam trochę czasu w godzinach nocno – porannych. Bierzcie stopery do uszu, bo w przeciwnym wypadku bladym świtem muezzin postawi Was do pionu swoim radosnym śpiewem! Plusem takiej pobudki jest niesamowity widok wyłaniającej się w promieniach wschodzącego słońca iglicy Burdż Chalifa.

O filipińskiej kuchni, zwyczajach, transporcie i wykorzystaniu srebrnej taśmy naprawczej, które nawet mnie zaskoczyło, w następnym wpisie, bo ten ma już wielkość lektury szkolnej, a jak wiadomo nikt ich czytać nie lubi 😉

 


error: Nie kopiuj!!!