Z czym mi kojarzy się zimowa Islandia? Na pewno nie z zimą i ekstremalnymi warunkami drogowymi, bo na to byliśmy przygotowani. Mi osobiście utkwiło w pamięci to, że w sklepowych chłodniach było zimniej niż na zewnątrz! Wchodząc po warzywa, albo mięso trzeba było po prostu ubierać czapkę i rękawiczki 😀
Dlaczego akurat Islandia zimą? Oczywiście z uwagi na promocyjne ceny biletów (około 180 zł w dwie strony). Latem cena regularna to 6-7 razy więcej. Poza tym jest to kierunek turystyczny i w tym okresie nie ma tłumów turystów. To oczywiście według miejscowych, bo wycieczek było naprawdę dużo i nie wyobrażam sobie jak to wygląda w sezonie.
Pogoda na Islandii jest naprawdę zmienna i trzeba się do tego przyzwyczaić. W ciągu godziny można zostać zaskoczonym przez śnieżycę, gdzie widoczność spada do kilku metrów, a za chwilę będziemy mieli bezchmurne niebo. Poza tym wieje i to mocno. Czasami nawet wiatr wieje od dołu, albo podrywa kałuże z drogi. Decydując się na wyjazd poza Reykjavik warto być wyposażonym w górskie obuwie, ciepłą kurtkę, plecak, raki lub raczki turystyczne (część szlaków jest mocno oblodzona) i pelerynę, bo można zmoknąć w kilka minut.
Przed wylotem zarezerwowaliśmy samochód i oczywiście jak na praktycznie całym świecie (nie włączając w to Polski) wystarczyła karta kredytowa bez żadnych kaucji i dodatkowych zabezpieczeń. Samochód odebraliśmy na lotnisku w Keflaviku, gdzie znajduje się większość wypożyczalni. Spod terminala odjeżdża autobus, który podwozi pod konkretne wypożyczalnie. Można przejść się przez parkingi, ale po wylądowaniu tak wiało, że zdecydowaliśmy się na opcję pierwszą. Co do auta – zalecany jest samochód terenowy z napędem na cztery koła, do tego opony z kolcami, ale akurat takie opony to standard w tamtym klimacie. Warto również nie oszczędzać na ubezpieczeniu, ponieważ podstawowe opcje są naprawdę podstawowe. Nie rozpisując się – warto wziąć opcję full, jest dużo drożej, ale za to bezpieczniej dla kieszeni. Dacia Duster rocznik 2017 kosztował nas wraz z pełnym ubezpieczeniem 1400 złotych za cztery dni.
Główne drogi są w dobrym stanie, jednak większość dróg bocznych, w tym część dojazdów do atrakcji turystycznych to drogi szutrowe. O ile zimą drogi są przymarznięte, to od wiosny do jesieni żwir jest główną przyczyną uszkodzeń samochodów i dlatego tak ważne jest ubezpieczenie.
W ciągu naszego czterodniowego pobytu nad Islandią szalał potężny sztorm. Nie wiedzieliśmy czy wylądujemy i czy wylecimy, ponieważ pogoda była naprawdę ekstremalna. Przy poruszaniu się samochodem wręcz niezbędne jest korzystanie z portalu road.is, gdzie podawane są aktualne warunki drogowe. Może być tak, że po wyjechaniu poza Reykjavik nie będzie jak wrócić, bo drogi zamykane są z godziny na godzinę. Tutaj takim naprawdę ekstremalnym odcinkiem jest 40 kilometrowy odcinek drogi nr 1 Reykjavik – Selfoss. Droga najpierw pnie się ostro pod górę, a następnie mamy zjazd o bardzo dużym nachyleniu. Co prawda droga jest dwupasmowa, ale opady śniegu bywają tak duże, że w godzinę może napadać ponad pół metra śniegu i pługi, które odśnieżają przez cały czas nie są w stanie zebrać śniegu. Po obydwu stronach wjazdu zainstalowane są bariery i w przypadku zamknięcia drogi nie ma możliwości wjechania na ten odcinek. A bocznych dróg nie ma, albo są nieprzejezdne, więc albo wraca się do najbliższego miasta, albo po prostu czeka. Dlatego warto monitorować na bieżąco przejezdność głównych dróg.
Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo jazdy, to jeździ się naprawdę komfortowo. Maksymalna dopuszczalna prędkość poza miastem to 90 kilometrów na godzinę. Mało kto wyprzedza, kierowcy utrzymują duże odległości pomiędzy pojazdami, prędkości raczej też się nie przekracza, ponieważ mandaty zaczynają się od 2000 złotych w górę. Warto się pilnować, ponieważ może okazać się, że przy oddawaniu samochodu z karty „zniknie” kilka tysięcy za mandat. My zrobiliśmy pond 800 kilometrów i ani razu nie doszło na drodze do jakiejś trudnej lub niebezpiecznej sytuacji.
No dobra, teraz najważniejsza część, czyli co warto zobaczyć, a co można ominąć. Przed wyjazdem „w teren” ułożyliśmy sobie plan na podstawie opisów wycieczek oferowanych przez lokalne biura podróży i tak naprawdę była to najbardziej optymalna wersja jeżeli chodzi o zwiedzanie. Niby 800 kilometrów to dużo, ale jest to praktycznie nieodczuwalne, ponieważ co kilkadziesiąt kilometrów mieliśmy dłuższy lub krótszy przystanek. Długość przerw wynikała przede wszystkim z tego, że śnieg lub deszcz wręcz nalegał, żebyśmy szybciej wracali do ciepłego samochodu 😉 Taki był pierwszy dzień, aczkolwiek później było też słonecznie i bezchmurnie.
Rozpoczęliśmy od krateru wygasłego wulkanu Grimsnes i znajdującego się tam jeziora Kerid. Drugim punktem był wodospad Faxi.
Nie jest to duży wodospad, ale za to można się nacieszyć brakiem turystów, ponieważ dużo ludzi go omija.
Największym czynnym gejzerem Islandii jest Strokkur i tutaj już było tłoczno. W oczy szczególnie rzucali się Azjaci poubierani jak na wyprawy arktyczne i strzelający selfiki prawie wchodząc do gejzera. Gejzer strzela kilkunastometrowym strumieniem wody co kilka minut i jest to naprawdę widowiskowe.
Przedostatnim punktem dnia był wodospad Gulfoss, jeden z najbardziej widowiskowych na wyspie. Niestety zimą nie jest tak kolorowy i nie ma możliwości zejścia na niższe poziomy – jest zbyt niebezpiecznie i można zjechać po lodzie do wprost do rwącej rzeki, co w tych warunkach może skończyć się tylko jednym. Ostatnim miejscem, w którym się zatrzymaliśmy był Park Narodowy Thingvellir. Jest to jedno z miejsc, w których kręcono Grę o Tron i dlatego też ciągną tutaj dzikie tłumy. Niestety śnieg i wiatr spowodował, że wracaliśmy do auta szybciej niż wyszliśmy.
W trakcie trasy zatrzymaliśmy się też w ciekawej restauracji znajdującej się w szklarniach z pomidorami i bazylią. Pomysł o tyle fajny, że oprócz jedzenia można również pochodzić po potężnych halach uprawowych i ogrzać się w świetle sztucznych lamp. Adres i nazwa restauracji: Friðheimar, Bláskógabyggð, IS-801 Selfoss. Język jaki jest, każdy widzi, więc można wpisać w wyszukiwarkę „Tomato Farm and Restaurant Iceland” i wyskoczy adres, który praktycznie jest nie do zapamiętania, jak większość islandzkich nazw 😉
Wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze po Reykjaviku, ale szybko wróciliśmy po sztormowa pogoda nie zachęcała do przebywania na otwartych przestrzeniach.
Drugi dzień to bardzo wczesny wyjazd i przeprawa przez burzę śnieżną na trasie Reykjavik – Selfoss, aczkolwiek później było już zdecydowanie lepiej. Pierwszy przystanek to miasto Selfoss. Tutaj już zaczęło się wypogadzać i zdecydowanie poprawiły się warunki na drodze.
Bardzo ciekawym miejscem jest wodospad Seljalandsfoss i drugi znajdujący się kilkaset metrów dalej ukryty za skałami.




Jadąc dalej islandzką „jedynką” można dojechać do lodowca Sólheimajökull l po drodze mijając wulkan Eyjafjallajökul.
O wulkanie dużo pisać nie muszę, ponieważ z uwagi na jego aktywność jest znany i opisywany, natomiast lodowiec ze szczelinami to fajne miejsce na jednodniową wycieczkę. Co prawda w intrenecie krąży opinia, że nie można na niego wchodzić bez przewodnika, ale uważam, że jest to wymysł firm organizujących zorganizowane wyjazdy. Minimum sprzętu w postaci butów i raków oraz zdrowy rozsądek wystarczą, żeby nawieszczyć się naprawdę sympatycznym widokiem. Poza tym chodziliśmy po lodowcu w Gruzji w zdecydowanie gorszych warunkach (pogoda, szczeliny), więc islandzki lodowiec jakoś nie robił wrażenia trudnego i wymagającego.
Najdalej wysuniętym punktem do którego dotarliśmy to czarne plaże Reynisfjara. Jest to jedno z miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić. Pionowe skały wystające z morza, czarny piasek, potężne fale i dźwięk, jakby startował samolot naprawdę robią wrażenie. Zdarzały się tutaj przypadki utonięć, ale wynika to tylko i wyłącznie z nieuwagi lub głupoty ludzi, którzy podchodzą zbyt blisko wody, a fale potrafią być naprawdę nieprzewidywalne i szybkie, o czym się sami przekonaliśmy. Nie wystarczy lekko truchtać, trzeba po prostu zapierdzielać, bo w przeciwnym wypadku kąpiel murowana.
W drodze powrotnej minęliśmy parking z którego idzie się do wraku samolotu. Jakoś nie uśmiechało nam się spacerować kilka kilometrów po plaży, tym bardziej, że było już późne popołudnie. Za to skorzystaliśmy z basenu z gorącą wodą, który położony jest przy jednej z bocznych dróg. W zasadzie, to kończy się droga asfaltowa, zaczyna szutrowa, na jej końcu jest parking… i potem jeszcze trzeba sporo dreptać ścieżką w wąwozie. Basen nazywa się Seljavallalaug, dojazd do niego oraz samo dojście nie jest oznaczone, ale polecam to gorąco to miejsce. Kąpiel w ciepłej wodzie zimą to niesamowita atrakcja, chyba, że wejdzie się od przeciwnej strony basenu, niż ta, którą wpływa gorąca woda, a wtedy woda ma z 5-6 stopni. My skorzystaliśmy z opcji chłodniejszej, co widać na twarzach. „Jest zima, to musi być zimno!” 😀
Gdy wróciliśmy wieczorem do Reykjaviku przywitała nas prawie świąteczna sceneria. Ponieważ Islandia jest krajem, w którym je się przede wszystkim ryby, skorzystaliśmy z zaproszenia szefa kuchni restauracji Messinn (ulicaLækjargata 6b) i nie zawiedliśmy się. To było naprawdę duże WOW! Późną nocą podjęliśmy kolejną próbę sfotografowania zorzy polarnej, jednak uniemożliwiły nam to sztormowe chmury. No cóż… następnym razem!
Przed wylotem przeszliśmy się jeszcze do latarni morskiej oraz na nabrzeże portowe, skąd odpływa prom na wyspę Videy. Zatrzymaliśmy się też w kawiarni CupCake Cafe mieszczącej się przy nabrzeżu portowym w centrum miasta. Przepyszne babeczki, kawa i obsługa 🙂 W dniu, w którym wylatywaliśmy również ogłoszono żółty alarm sztormowy, ale na całe szczęście w godzinach popołudniowych droga do portu lotniczego była już otwarta i bez przeszkód dotarliśmy do domu.
Czy warto odwiedzić Islandię zimą? Zdecydowanie tak! Między innymi po to, żeby nabrać chęci do odwiedzenia tych samych i jeszcze wielu innych miejsc latem. A może objechać całą wyspę z namiotem? Zobaczymy… kto wie?