Genesis, czyli tutaj się wszystko zaczęło.
Wyjazd do Gruzji został zaplanowany przy okazji jednego z wielu spotkań integracyjnych u Kotleta. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, spożywaliśmy i jakoś tak wyszło, że zebrała się ekipa kilku ogrów, którzy postanowili wspólnie i w porozumieniu skosztować gruzińskich alkoholi w miejscu ich wytwarzania. Kaowcem jednomyślnie został okrzyknięty Szpulu, który już kiedyś w Gruzji był. Kaowiec od razu zaznaczył, że wyjazd jest o standardzie „low cost” i że zna miejsca z tanimi noclegami.
„… w Mestii wiem, gdzie jest taka wiata, to jak coś, to tam się będziemy mogli przespać…”
Po zapakowaniu się do Leksia Mazura i przybyciu do miesjca wylotu, czyli Katowice Airport (brzmi dostojniej niż Pyrzowice) od razu przystąpiliśmy do niwelowania skutków jet lagu (pigwówką). Przecież nie będziemy się męczyć po zmianie strefy czasowej…o całe dwie godziny 😀 Każdy pretekst jest dobry, a ten nawet nie był głupi 😉 Start, lądowanie i jesteśmy w Kutaisi. Terminal w trakcie budowy, przemykamy się między rusztowaniami, wychodzimy na zewnątrz i czuć powiew świeżego porannego powietrza. Tak, to jest to! Jesteśmy na miejscu! Po zorganizowaniu transportu przez Szpula, który walczył tak tygrys, żeby to jednak był low cost, z lotniska pojechaliśmy do Kutaisi na dworzec marsztrutek przy McDonaldzie. Jest to baza wypadowa praktycznie w każdym kierunku, a właściwie była w 2013 r., bo teraz transport można załatwić przy lotnisku. Z Kutaisi jedziemy marszrutką do Mestii.
I tutaj chwila o marszrutkach. Najpopularniejszy model to Ford Transit z obowiązkowo nałożoną czarną skórą na maskę i pękniętą przednią szybą. Pęknięta szyba świadczy o tym, że kierowca jest dobry i ma doświadczenie (to według Gruzinów). Do marszrutki pakujemy się z dwoma Czechami w wieku +50 i z gościem który zapytał się, czy może się do nas przyłączyć, bo nie zna Gruzji, miał przyjechać z kimś, ale nie wyszło, więc zapakował się w samolot i przyleciał sam. Gość przedstawił się jako Łukasz i został z nami do końca, potem w następnym roku zahaczyliśmy razem o Gruzję, Armenię, Sri Lankę, znowu Gruzję… i wesele Darii i Łukasza 😀 Można? Można! 😀
Czechów pomijam, bo gadali do nas po angielsku, jakby nie wiedzieli, że każdy z nas oprócz TVP miał jeszcze CT1, CT2 i TV Nova, a Krecika oglądaliśmy w oryginale! Więc z naszej strony był foch. Aha, jeszcze nas uciszali, że niby kierowcy przeszkadzamy. No co? Śpiewać nie można? Towarzystwo na ekskursji, to wesołe!
Przejazd do Mestii to pierwsze zderzenie z Gruzją codzienną, czyli krowy na drogach i krzyczący kierowcy z ich ułańską a właściwie to dżygicką fantazją. Pierwsza restauracja z gruzińskim jedzeniem nie rozczarowała – tak, to było to, na co czekaliśmy. Po drodze padł pomysł, żeby od razu jechać do Uszguli. I się zaczęło. W deszczu, wąską górską drogą, Transitem. W pewnym momencie w samochodzie zrobiła się cisza, a tylko kierowca, który przez całą drogę się nie odzywał zaczął coś przezywać po gruzińsku, bo prawe wylądowaliśmy w rzece. A w dół było ponad 10 metrów. Dojazd skończył się tak, że na ostatniej prostej rozwaliliśmy miskę olejową i do wioski targaliśmy z buta. Ponieważ byliśmy na wysokości 2000 m n.p.m. zrobiło się zimno. Do zaczęło jeszcze bardziej lać. Szliśmy bo kostki w błocie i gównie, zastanawiając się po chuj to przyjechaliśmy? Jakiś dramat! Miało być słońce, wypoczynek, prawie raj. A zamiast tego mamy spacer po toj toju, przemoczeni na wylot. Po obejściu Uschguli trafiliśmy w końcu do knajpy i tam było to, czego szukaliśmy. Gruzińska czacza!!! Do tego kubdari (placek z baraniną) i pogoda przestała nam przeszkadzać. W międzyczasie do naszego Transita dowieziono miskę olejową i olej (przy gruzińskiej punktualności i solidności to były prawie czary). Naprawę przeprowadzono na miejscu, tam, gdzie zostawiliśmy auto, czyli w błocie po pas pozostawiając wszystkie śmieci obok samochodu.














Zmian pogody w tempie ekspresowym doświadczyliśmy później jeszcze kilka razy. A jak zmienia się miejsce w zależności od pogody możecie zobaczyć porównując te zdjęcia z Uschguli ze zdjęciami z tego samego miejsca z 2015 r.
Bardzo późno w nocy zjechaliśmy do Mestii. Nocleg załatwiony po ciemku, warunki jak na gruzińskie – całkiem przyzwoite. Ominął nas nocleg pod wiatą, z czego Szpulu był bardzo niepocieszony. Rano pobudka, bo kaowiec zarządził wymarsz na lodowiec Chalaadi. Na drogę zapobiegawczo kupiliśmy dwie bańki wina, bo droga długa. Po drodze mijamy lotnisko z terminalem wygiętym w chińskie U i łapiemy się na stopa.


Ktoś jechał akurat w stronę lodowca, więc nas zabrał. W Gruzji to normalne. Przechodzimy wiszący most, mijamy żołnierzy, którzy udają, że nas nie widzą i targamy do lodowca. Szlaku oczywiście nie ma, a droga prowadzi przez głazy o średnicy do kilku metrów, więc skaczemy po nich jak żabki. W pewnym momencie większa połowa (nie, nie trzeba liczyć, to cztery osoby) zdecydowała się wrócić do czoła lodowca oświadczając, że rozbijają obóz przejściowy i będą oczekiwać przybycia ekipy idącej wyżej. No obóz rozbili, ale jak wracaliśmy to nikogo nie było. A dlaczego? BO SIĘ WINO SKOŃCZYŁO I POSZLI PO NASTĘPNE! Na samym lodowcu już nie było wesoło, bo zaczęły się szczeliny i nagle zaczęło ostro padać. A jak zaczęło padać, to zaczęły się odrywać kawałki skał i leciały obok nas, takie małe kamyki metrowej średnicy. Nie ma co ściemniać, prawie kupa w majtach! Ja się wróciłem, ale Szpulu z Łukaszem weszli jeszcze kawałek wyżej.








W końcu na raty dobiliśmy do ekipy, która oczekiwała nas w pierwszym napotkanym barze. Tam tradycyjnie – kubdari, browar i później kierunek dom. Po drodze odkryliśmy sklepik z domowym winem. To było pierwsze spotkanie z Kindżmarauli. Spotkanie było tak owocne, że po którymś kursie do sklepu pani powiedziała, że już nie ma, bo wykupiliśmy cały zapas 😀 Wino oczywiście w opakowaniach zastępczych, ale smakowało wybornie!


Poranek był ciężki, ale nie na tyle ciężki, żeby nie zrobić jajecznicy, która musi być. Ta akurat była z mega ostrą papryką, która wygoniła wszystkie złe duchy. Z Mestii marszrutką pojechaliśmy do Batumi.


Kierowca wysadził nas przy porcie. Tam z taksówkarzami dogadaliśmy się, że pojedziemy oglądnąć nocleg, a jak nam się spodoba to zostajemy. Był jeden warunek – porcelanka, bo jak wiadomo Wschód Małyszem stoi 😀 W ten sposób trafiliśmy do mieszkania przy ulicy Vaja Pshavela. No i się działo, normalnie mieszkanie legenda, chociaż dla niektórych jakby zły sen 😛 Kamienica z klimatem, stare pokoje, stare meble, ZSRR pełną gębą! W poszukiwaniu najbliższego lokalu z piwem i jedzeniem z naciskiem Szpula na low cost (uparty był do samego końca) trafiliśmy do MAGNOLII.
Miejsce jedyne w swoim rodzaju, tam się narodziła legenda, czyli Bad Cholesterol! Po posiłku rekonesans bo Batumi i kierunek plaża.
Pogoda nie zachęcała, bo pomimo tego, że było ciepło, to padało, ale nie przeszkadzało nam to w spożywaniu alkoholu w różnych dziwnych miejscach.


Nie chcieliśmy siedzieć na głowie właścicielce, więc nie wracając do domu ponownie obraliśmy kierunek Magnolia, tam nastąpiło otwarcie przepustnicy na maksa, potem jeszcze wizyta w parku z pozowaniem przy pomniku, wracamy na palcach do mieszkania, a właścicielka czeka na nas z przygotowanym stołem…. i się zaczęło. To już był taki stan, że po rosyjsku wszyscy gadaliśmy płynnie, właścicielka opowiadała nam o historii Gruzji i opowiadała naprawdę ciekawie. Potem z lokatorami przenieśliśmy się na balkon, gdzie nie do końca wiadomo co zaszło w sensie rozmowy, bo relacje są sprzeczne, ale jedno jest pewne – Paweł zamknął się w sobie 😀




Na koniec jeszcze nocny spacer bo Batumi i sesja fotograficzna, a rano zdziwienie przy przeglądaniu zdjęć … oooo to tam też byliśmy??? Podanek ciężki, ale kaowiec zadecydował, że jedziemy zwiedzać twierdzę Gonio. No to pojechaliśmy. Cztery kilometry od granicy Turcji, są to pozostałości fortecy. Szału nie było, tym bardziej, że grzało okrutnie.


Zwiedzania na pół godziny, ale naprzeciwko knajpka na świeżym powietrzu. No jak knajpka to browar, a jak browar to jedzenie. I na stół wjechały rybki. Wędzone, suszone, co kto lubi. W zasadzie dobre, ale powrót marszrutką to dramat. Dawało od nas tymi rybami tak, że ludzie się odsuwali…
Po powrocie było trochę plażingu, wieczorny patrol po promenadzie i wcześniejszy powrót do domu, do Szpulu zaplanował następny dzień, a z planów wynikało, że dzień zapowiadał się intensywnie (czyli nic nowego). Po zapoznaniu się z planem Szpulu, Łukasz, Jankes i ja postanowiliśmy go zrealizować, natomiast Surowy, Paweł i Mazur nie podjęli rękawicy i zostali w Batumi.




Transportem kombinowanym (nieszczęsny low cost!) dotarliśmy do Parku Narodowego Mtirala. Tam Szpulu uparł się, żeby pożyczyć konie i zrobić długą trasę, ale okazało się, że koń jest tylko jeden, a długa trasa była za długa i moglibyśmy nie zdążyć do wieczora. Zrobiliśmy trasę krótszą, ale naprawdę ciekawą. Park ma specyficzny mikroklimat, prawie jak las równikowy. Ponieważ jest to Park Narodowy i nie można tam robić niektórych rzeczy, jak na przykład kąpiel w wodospadzie, wykąpaliśmy się pod tym wodospadem, bo co! Ja się nie wykąpię?








Z Mtrirali psim swędem dojechaliśmy do ogrodu botanicznego pod Batumi. A psim swędem dlatego, że część trasy z parku jechaliśmy na pace Transita (ale zaskoczenie, nie?), na kamieniach z rzeki, które kierowca wiózł do siebie do domu. Po miłej rozmowie z kierowcą rozstaliśmy się pod jego domem, ale za jakąś godzinę zauważył nas na maszerujących jadąc do Batumi z żoną i dzieckiem. No i podwiózł pod ogród. Bez tego nie ma szans ogarnąć tego w jeden dzień. Ogród wielki i ładny, przejście zajmuje kilka godzin. Ten dzień zaliczamy do naprawdę udanych, tym bardziej, że wróciliśmy w jedno i drugie miejsce w 2015 r., żeby pokazać je tym, którzy tu jeszcze nie byli.






Do Batumi wróciliśmy późno w nocy od razu do Magnolii. Tam niestety nie było z kim gadać. Tak na nas czekali, że zaniemówili 😉 Dodatkowo jeszcze Marek wymyślił kąpiel w Morzu Czarnym i prąd wyniósł go w ch… za port. Musiał wracać nabrzeżem w kąpielówkach i boso po rzeczy na plażę. Potem dzwonił i pytał się gdzie mieszkamy (to znaczy próbował pytać, a ja próbowałem go zrozumieć), dlatego nazwę ulicy zapamiętam do końca życia. VAJA PSHAVELA!
Next day to delikatnie rzecz mówiąc pomyłka. Przedobrzyliśmy. Szpulu chciał zobaczyć Kolchidzki Park Narodowy. Jechaliśmy kawał drogi, żeby płynąć dwie godziny w jedną stronę na jakąś wyspę, bo podobno są tam lasy trzeciorzędowe. Były, ale TRZECIORZĘDNE z komarami, dżdżownicami, itd. Lipa okrutna, mogliśmy poleżeć na plaży. Nie polecam, nie ma czego oglądać. Ostatni nocleg a Batumi i wracamy do Kutaisi. Tutaj atak na hamburgery w McD, bo części się już chciało normalnego jedzenia. Taaa… a jedzenie w Maka takie normalne, że hej! Ale o gustach się nie dyskutuje… Potem organizujemy busa i jedziemy do Parku Narodowego Sataplia.


Fajna rzecz, ładne widoki, fajne jaskinie i jest też upragniony las trzeciorzędowy ze śladami dinozaurów. Do tego dokładamy Jaskinie Promoeteusza, wracamy do Kutaisi, oglądamy ze wzgórza katedrę Bagrati i niestety jedziemy na lotnisko.




Wylot do Katowic jest o 6 rano, więc przygotowujemy się do koczowania (jedzenie, wino) i tak zaopatrzeni, urządzamy sobie regularną imprezę przez wejściem do terminala. U nas by nie przeszło, a tam zakończyło się robieniem pamiątkowych zdjęć mundurowymi 😀 Pięknie było, ale niestety koniec. Jak na tydzień czasu, to dzięki zaangażowaniu kaowca, zobaczyliśmy naprawdę dużo, ale był też czas na biesiadę, więc chociaż zmęczeni, to kosmicznie zadowoleni wpakowaliśmy się do samolotu knując plan na następny rok. A plan nie dość, że został uknuty, to jeszcze został w 100% zrealizowany. Bo pakt zawarty w Magnolii zobowiązuje!