A ze Sri Lanką, to było tak…
Od słowa do słowa i stanęło no tym, że do Gruzji to już nie, bo ile można i może by zmienić kierunek na jakiś inny. Zaczęły padać propozycje między innymi Rumunii, ale kończyło się na tym, że ktoś był, ktoś widział w telewizji, ktoś zna kogoś kto ma pocztówkę z widokiem z tego kraju. W końcu została podjęta decyzja i po jawnym głosowaniu internetowym padło na Kubę, Peru, Brazylię lub Sri Lankę w zależności od tego, jakie bilety będą w promocji. No i co? Nietrudno się domyślić, że padło na Sri Lankę. Przelot Praga – Dubaj, Dubaj – Kolombo udało się trafić naprawdę w dobrej cenie – około 50% ceny regularnej liniami Emirates.
Punkt zbiórki – Wrocław. Z Wro jedziemy Leksusikiem Mazura do Pragi. Przed wyjazdem ciut ciut każdy poczytał, i takie wstępnie założenie, że starujemy z Pragi, lecimy liniami arabskimi, więc trzeba zachować kulturę sztabową (czytaj – nie pijemy). Niestety, sprawa się rypnęła już w aucie 😀 Było za spotkanie, potem jedna i kolejna stacja benzynowa, strefa na lotnisku i organizm został przystosowany do zmian ciśnienia związanych ze zmianami wysokości. Sam lot, a właściwie dwa, bo w Dubaju spędziliśmy dobrych kilka godzin, zleciały naprawdę szybko. Samoloty Boenig 777-300 to duże maszyny, w których każdy ma przed sobą telewizor lcd (filmy, muzyka, gry), więc nie ma nudy. A co najważniejsze, na pokładzie był all inclusive jeżeli chodzi o alko, więc się skorzystało 😉
Port lotniczy w Dubaju robi wrażenie. Ogromne przeszklone budynki, tłumy ludzi, wyczesane auta… i ceny piwa. Po przeliczeniu na złotówki okazało się, że aż tak nie chce się nam pić i tak w zasadzie to bez piwa da się wytrzymać. Z tego co pamiętam cena za Heinekena wahała się pomiędzy 30 a 50 złotych za butelkę…
Druga część lotu to powtórka z rozrywki, ale tym razem połowa miejsc była wolna, więc więcej dla nas z zapasów pokładowych. Lądowanie w Kolombo, odprawa, strefa wolnocłowa i pierwsze zdziwienie. Okej, inny kraj, inna kultura, ale żeby strefa wolnocłowa składała się ze stoisk z pralkami automatycznymi??? Wrażenie, jakby człowiek spacerował z plecakiem po stoisku z AGD w Media. No cóż, taki folklor…
Po szybkim przepakowaniu w bardzo letnie ciuchy wyszliśmy z budynku terminala na wewnątrz… i świat zwolnił! Temperatura i wilgotność spowodowały, że w trzy minuty byliśmy mokrzy jak po prysznicu. Ponieważ każdy z nas przewodnik po Sri Lance przejrzał o tyle o ile, zaznaczyliśmy sobie rzeczy które warte są zobaczenia i plan mieliśmy ułożony do tego momentu (czyli wyjścia z terminala), zaczęły się poszukiwania pierwszego transportu. Oczywiście targowanie, ale jakoś poszło w cenie mniej więcej takiej jak pisali na internetach. Z lotniska pojechaliśmy na dworzec kolejowy Kolombo Fort. Tam pierwszy browar i posiłek w lokalnych knajpach. Rice & curry chyba najsmaczniejsze w trakcie całego pobytu. Podane w sposób lokalny, czyli posiłek je się palcami, jednak dla nas turystów zorganizowane zostały trzy łyżki, co też było wyzwaniem, bo bywały miejsca że łyżek nie było na stanie lokalu. Do wytarcia rąk porwane gazety, generalnie taki syf, że inspektor SANEPIDU mając pisać kwit z takiej kontroli wolałby popełnić rytualne samobójstwo. Co było dziwne – nie śmierdziało. I to nie tylko tam, ale w innych miejscach też. Nawet w środkach komunikacji. Nie wiem, czy to zasługa klimatu, czy czegoś innego, ale pomimo tego, że wszędzie bałagan i śmieci, to nie śmierdzi.
W międzyczasie kupiliśmy bilety na pociąg do Galle i w oczekiwaniu raczyliśmy się lankijskim piwem Lion. Piwo jak piwo, z jednym tylko minusem. Sprzedawane w butelkach 0,66l po wyciągnięciu z lodówki i wypiciu kilku łyków w tym panującym upale nagrzewało się do temperatury otoczenia. A ciepłe piwo w ciepłym klimacie to nie jest nic przyjemnego. Dlatego po kilku dniach obraliśmy taktykę– jedno na dwóch na szybko i było ok. Polak to się jednak zawsze przystosuje 😉
Na dworcu w Kolombo spotkała nas niestety przykra niespodzianka. Do tej pory jedyna jeżeli chodzi o nasze wyjazdy i mam nadzieję, że ostatnia. Podczas wsiadania do pociągu walnięto na nas klasyczną kieszonkę i Marek stracił paszport. W czasie pobytu udało się załatwić tymczasowy (przyleciał z ambasady Indii w New Dehli, bo na Sri Lance jest tylko konsul honorowy), ale gdyby nie Łukasz i jego umiejętność negocjacji (w tym łokciami w stylu… co? ja nie wejdę?) to byliybyśmy w czarniej dupie. Jadąc pociągiem zaczęliśmy przeglądać mapę, gdzie tu można się zalogować na pierwszą noc. Galle za duże i turystyczne, więc nie dla nas. Padło na miejscowość Unawatuna. I jak zwykle szczęście sprzyja lepszym. Fajna miejscowość z super plażami praktycznie bez turystów. Na miejscu dwie noce i dwa dni zasłużonego odpoczynku z czasem na regenerację. Pierwsze spotkania z fauną i florą Sri Lanki oraz kuchnią i lokalnymi mocnymi alkoholami. Nie ma co pisać, teraz trochę zdjęć z małym komentarzem.
Każdy z pokoi wyposażony w moskitiery – korzystają z nich wszyscy, bo komary są bardzo dokuczliwe.
Jajecznica jest obowiązkowa na każdym wyjeździe – taki rytuał 😉














Trzeci dzień – cytat z zapisków: „chyba poniedziałek, bus z Unawatuna do Ratnapurna i do tego kosmiczny kac”.
Więc w trzeci dzień po całonocnych obradach (fota powyżej) na plaży pojechaliśmy busem do miejscowości Ratnapura, gdzie według przewodnika zaczyna się trasa na Adam’s Peak z którego cyt. „…podczas wschodów słońca rozpościera się niesamowity widok na Sri Lankę…”.


Zachęceni taką reklamą ochoczo wyszliśmy na szklak, który okazał się drogą do piekła. We WSZYSTKICH przewodnikach było napisane, że wejście na szczyt jest oświetlone, szlakiem idą setki pielgrzymów, po drodze jest pełno stoisk z jedzeniem, nic tylko iść z uśmiechem na twarzy. I co? Kurwa NIC! Pusto, ciemno, coś jest nie tak… Okazało się, że pielgrzymki kończą się w pełnię w miesiącu maju i szlak jest pusty przez kilka miesięcy. A my byliśmy tam 2 czerwca. Teraz trochę się popastwię nad częścią, która nie chce wspominać tego epizodu (pozdro Mazur!). Z map Google (to też kłamcy) oraz przewodników, wyszło, że podejście zajmie nam kilka godzin. Szczyt ma 2243 m. n. p.m. Wyszliśmy na szlak o godz. 20:00, a zeszliśmy z niego o 18:00 następnego dnia. 22 godziny targania z plecakami po schodach i drabinach!!! A na szczycie MGŁA I WIDOCZNOŚĆ 10 METRÓW! Po drodze trzy dłuższe przerwy, dwie pod jakimiś zadaszeniami a jedna na samym środku szklaku. O ile wilgoć nie przeszkadzała, chociaż zrobiło się zimno – około 10 stopni, to pijawki właziły wszędzie. Podczas ostatniego przystanku obudził nas mnich, który wyglądał jak z klasztoru Shao Lin, tylko na głowie miał zimową czapkę i zaproponował kawę. W tych warunkach słodka kawa o smaku ziemi smakowała przecudnie…














Oszczędzając szczegółów – po tej 18:00 i dojściu do cywilizacji przemieściliśmy się do miasta Hatton. Tam nocleg pośród plantacji herbaty w kolonialnym dworku. Zamówiliśmy kolację, herbatę…i ZONK. Święto – w tym dniu nie sprzedają alkoholu. No cóż, herbata też może być…
Wyrazy uznania dla kaowca za spacer w chmurach 😉
Z Hatton na następny dzień pojechaliśmy pociągiem do Kandy. Przejazd pociągiem to najbardziej malownicza trasa prowadząca przez Sri Lankę i plantacje herbaty.




W Kandy zwiedziliśmy kompleks świątynny Zęba Buddy. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Nie mogliśmy wejść w krótkich spodenkach, a plecaki zostawiliśmy w busie.




Przed świątynią rząd naciągaczy sprzedających lub wypożyczających sari (kawałki tkaniny służące jako ubranie). Cena zaporowa więc zahaczyliśmy o najbliższe targowisko, kupiliśmy za 1/3 ceny sari, przedarliśmy na pół i tak wyposażeni weszliśmy do świątyni budząc ogólną wesołość i śmiech wśród kobiet. Dlaczego? Bo kupiliśmy damskie 😀
Następne dwa noclegi to Sigiriya. Tradycyjnie – na miejsce docieramy wynajętym busem, otrzymujemy pokoje w standardzie lankijskim, czyli łóżka z moskitierami, właściciel serwuje nam dobrą kolację, do tego raczymy się okrutnym lankijskim rumem. W przypadku rumu, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Nikt z nas raczej tego smaku miło wspominał nie będzie, ale nic innego nie było. To znaczy było, ale było jeszcze bardziej podłe…
Rano przejażdżka na słoniach. Zaliczona, ale bez szaleństwa. W sumie szkoda zwierzaka, ale było w planach więc odfajkowane i naprzód. Naprzód na Lwią Skałę. Jest to jedna z obowiązkowych rzeczy, które należy zobaczyć na Sri Lance. Przy dobrej pogodzie widok ze skały jest niesamowity. Też za dużo nie ma co pisać – widać na fotach. Jedna uwaga: bilety dla cudzoziemców – 30USD od głowy. W Świątyni Zęba Buddy chyba 20USD, ale są to ich największe atrakcje turystyczne. Kosmicznie drogo jak na ceny lankijskie, ale warto.










Ten dzień ominął niestety Marka, który musiał pojechać do Kolombo załatwić formalności z paszportem. Z Sigiriya jedziemy na pace samochodu terenowego na wschodnie wybrzeże. Przypomina się Armenia i Aragac, brakuje tylko skrzynki wina 🙂 Mijamy miasto Trincomalee i kierowca zawozi nas do miejscowości Nilaveli do hotelu, który od razu przypadł nam do gustu. Hotel pusty, bo poza sezonem, na plażę 10 metrów, bar z restauracją przy plaży, czego nam więcej trzeba?




To jest z zielono – żółtą OKRUTNE… ale coś pić trzeba. Podobno działa odstraszająco na komary. Teoria nie jest do końca potwierdzona, aczkolwiek po tym nam nie przeszkadzały.
Tutaj zostajemy cztery noce. W ciągu dnia zwiedzamy Trincomalee na wypożyczonych skuterkach, płyniemy w ocean oglądać delfiny i wieloryby. TAK, TAK, WIDZIELIŚMY 😀 Dodatkowo niesamowita rafa koralowa w Parku Narodowym Pigeon Island, kolorowa świątynia, lokalne targowiska, wszystko bez gonitwy, na pełnym luzie.








Wschód słońca i oczekiwanie na łódź
delfiny….
…i wieloryb!!!
A tak wygląda wschód Księżyca nad Oceanem
Ostatnie dwie noce spędzamy w Kolombo. Przejazd z Trincomalee do Kolombo za pośrednictwem komunikacji lokalnej to kolejne doświadczenie i wzmacnianie psychiki. Autobus 250 km jechał ponad 8 godzin nie zatrzymując się! Na przystankach zwalnia i trzeba wsiąść lub wysiąść w biegu. I ta muzyczka na pełny regulator 😀 Ostatni dzień w Kolombo to zwiedzanie miasta, walka z upałem i załatwianie formalności z wizą i odbiorem paszportu.




Nad ranem wyjazd na lotnisko, przelot do Dubaju, Pragi, przejazd do Wrocławia… i prawie utknęliśmy na noc we Wro, bo zdążyliśmy na kilka minut przez odjazdem ostatniego pociągu.
Wyjazd udany, tradycyjnie bez żadnych zgrzytów i fochów (nie licząc, tego co wysłuchał kaowiec, czyli ja), bardzo intensywny i wnioskami, że Lanka, Lanką, ale może jednak by tak Gruzja?
… co też cztery miesiące później z entuzjazmem uczyniliśmy 😀
Jeżeli kogoś interesuje, jak wyglądał bagaż, to na dwa tygodnie wcale nie trzeba dużo. Dużo miejsca zajęła mi lustrzanka i obiektywy, ale warto targać ze sobą dobry sprzęt, bo jakby nie patrzeć, zdjęcia cieszą. Poza tym, jak kamerzysta nie siedzi na imprezie do końca, to jest potem z czego odtworzyć przebieg wydarzeń 😀